Wczoraj olsztyński sąd uznał za oszczercę obywatela, który w liście do burmistrza krytycznie ocenił kompetencje opłacanego przez podatków urzędnika. W czwartek taki sam wyrok sąd w Krakowie wydał na emerytkę, teściową instalatora wanny w domu ministra Wassermanna - za szarganie autorytetu ministra w liście do telewizji. Od tygodnia organa ścigania listem gończym poszukują bezdomnego, który w pijanym widzie użył pod adresem prezydenta RP słów powszechnie uznanych za obraźliwe.
Jeśli ludzie władzy IV RP zarzucają innym zbrodnię szpiegostwa, to nazywa się to "skrótem myślowym" i włos im z głowy nie spada. A jeśli nieumocowany politycznie obywatel skrytykuje piastuna władzy - to jest to "pomówienie" lub "znieważenie organu" i kosztuje w najlepszym wypadku grzywnę.
Nasze prawo karne, niestety, pozwala ścigać za słowa. Za prawo sądy nie odpowiadają. Ale odpowiadają za to, jak je stosują. A więc za to, że: uznały napisanie krytycznego listu za czyn społecznie szkodliwy, a co za tym idzie, nie skorzystały z możliwości umorzenia sprawy z powodu braku cech przestępstwa; uznały - wbrew orzecznictwu Trybunału w Strasburgu - że można odpowiadać karnie nie tylko za podanie nieprawdziwych faktów, lecz także za opinie; i, co najważniejsze, uznały, że krytyka funkcjonariusza publicznego przez obywatela jest przestępstwem.
Dzięki takiej interpretacji wolności słowa i debaty publicznej przez polskie sądy ktoś, kto chce skrytykować władze i nie zostać męczennikiem, powinien się przerzucić na pisanie anonimów. To dobra lekcja moralności. Dla szaraków. Bo na szczytach władzy - hulaj dusza, piekła nie ma!