60. rocznica bitwy o Monte Cassino.

Kiedy rozpoczął się apel poległych, wiatr rozciągnął biało-czerwoną flagę na tle odbudowanego klasztoru benedyktynów

O godz. 10.20, dokładnie w 60. rocznicę zatknięcia polskiego sztandaru w ruinach klasztoru Monte Cassino, rozpoczęła się na polskim cmentarzu żołnierskim msza święta a po niej - modlitwy ekumeniczne.

Do walki pod Monte Cassino prowadziły dwie drogi - przez zachód i wschód. Przebyli je Bohdan Grodzki i Adam Kripp, którzy w tym roku przyjechali na rocznicowe obchody.

Bohdan Grodzki jako 18-letni poborowy we wrześniu 1939 r. doszedł do Tarnopola. 17 IX 1939 r. Tarnopol zajęli Rosjanie. Ewakuował się do Rumunii - został internowany. Zgłosił się na ochotnika do polskiej armii we Francji. Potem z wojskiem trafił na Bliski Wschód. Z pułkiem po przeszkoleniu w Iraku i Palestynie wyjechał na front włoski. W nocy 11 maja 1944 r. służył w centrali strzelniczej pod Monte Cassino.

- Czekaliśmy na coś ważnego i bardzo trudnego - wspomina Bohdan Grodzki. - Przed bitwą żołnierzom rozdano kubek rumu, żeby wzmocnić nerwy. O jedenastej w nocy działa otworzyły ogień. Setki dział. Ciemną noc rozjaśniła łuna, zrobiło się jak w dzień. Do ataku ruszyła piechota. Rzucali się na miny, żeby zrobić przejście innym.

Po wojnie Bohdan Grodzki został na Zachodzie. Kilka razy wyjeżdżał na rocznicowe obchody pod Monte Cassino. Ale nigdy nie spotkał na nich kombatantów, którzy przyjechaliby na obchody z Polski.

Adam Kripp trafił pod Monte Cassino ze Wschodu. Symbolicznie jego drogi z Bohdanem Grodzkim rozeszły się w Tarnopolu. Kiedy do miasta wkroczyła Armia Czerwona, Rosjanie aresztowali jego ojca, przedwojennego policjanta. Ojca rozstrzelano w Miednoje, a resztę rodziny razem z Adamem wywieziono do kołchozu Czerwone Pole w Kazachstanie. Po umowie brytyjsko-radzieckiej Adamowi udało się wydostać z kołchozu i zaciągnąć do polskiej armii. Miał tylko piętnaście lat. Wyjechali z Andersem: Irak, Egipt i wreszcie Włochy. Adam Kripp służył jako radiotelegrafista w Dywizji Strzelców Karpackich.

- Od początku ataku niebo bulgotało jak w garnku. Myśleliśmy: "A po co tam idziemy, przecież tam nikt z Niemców nie przeżyje". Ale po pierwszym ataku byłem zaszokowany, kiedy zobaczyłem, jak zaczęły schodzić korowody rannych. Pierwsi jeszcze szli o własnych siłach, z głowami owiązanymi bandażami ociekającymi krwią. Następnych już znosili sanitariusze. Ranni krzyczeli: "Nie idźcie tam, bo was pomordują", inni krzyczeli: "Weźcie dużo granatów, to będziecie ich mieli".

Po wojnie Adam Kripp postanowił wrócić do kraju. W 1984 r. po raz pierwszy wyjechał na obchody rocznicy pod Monte Cassino. Na czele PRL-owskiej delegacji stał wówczas Henryk Jabłoński, przewodniczący Rady Państwa.

- Nasze obchody odbyły się 17 maja, dzień przed uroczystościami zorganizowanymi przez kolegów z Zachodu. Bardzo chcieliśmy dołączyć do nich 18 maja. Ale kierowcom autobusów zabroniono zawieźć nas z Rzymu pod Monte Cassino. Zawieziono nas do Bolonii. Przez przypadek akurat na cmentarz zajechały też dwa autokary z kombatantami z Zachodu. Konsul zatarasował drzwi w naszym autokarze, nie chciał nas wypuścić. Ale tu już siłą wydostaliśmy się, żeby dołączyć do kolegów z Zachodu. Nie znaliśmy się osobiście, ale podczas bitwy Monte Cassino staliśmy się jedną rodziną na całe życie.

W tym roku kombatanci świętowali razem. Oprócz weteranów spod Monte Cassino, pojawili się kombatanci Armii Krajowej i Zrzeszenia WiN.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.