"Solidarność": Od podwyżek ważniejsza godność

Rafał Kalukin: Ilu już macie członków "Solidarności" w Biedronce?

Krzysztof Zgoda, szef działu rozwoju związku w Komisji Krajowej "S": 80, w sześciu miejscach. Najwięcej w Poznaniu. Organizacja powstała cztery miesiące temu i się rozwija.

A w Biedronce coś się zmienia?

- Zmienia. Pojawił się np. program liczenia nadgodzin. Pracownicy codziennie zgłaszają problemy, jakie pojawiają się przecież w każdym zakładzie. To już coś: jest możliwość artykułowania problemów i pojawił się dialog. Związek daje ludziom tyle, że nie boją się mówić o tym, co im się należy.

A wiele się należy? Co "S" zamierza zrobić z innymi przypadkami nierozliczenia tysięcy godzin nadliczbowych?

- Jeżeli ktoś ma zaległe nadgodziny, będziemy o tym rozmawiać z pracodawcą. Ale żaden z naszych nowych członków zatrudnionych w Biedronce nie zgłaszał takich spraw. Co nie znaczy, że takich przypadków nie ma.

Pomagał Pan się organizować pracownikom z kilkunastu wielkich sieci handlowych. Jak związek wpływa na panujące tam stosunki pracy?

- Pracodawcy na ogół boją się związku, ale kiedy już dochodzi do jego powstania, z reguły go akceptują. Widzą, że związek to partner, a nie źródło konfliktów. Wiele się udaje dzięki temu załatwić - najczęściej prostowane są nieprawidłowości związane z ewidencją czasu pracy oraz Funduszem Socjalnym, który wcześniej służył pracodawcy, a nie pracownikom.

Najważniejsze, że najczęściej od razu zmienia się sposób traktowania podwładnego przez zwierzchnika. Wysokie podwyżki wcale nie są najważniejsze. Liczy się odzyskana godność.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.