O przyszłości SLD po burzliwej sobotniej konwencji mówi baron podkarpacki Krzysztof Martens

Jedynym spektakularnym posunięciem, na jakie możemy sobie teraz pozwolić, jest zmiana dyrektora teatru. Inaczej zetrze nas Platforma Obywatelska, która gra sztukę mającą sukces frekwencyjny

Co Panu przychodzi do głowy, gdy myśli Pan o sobotniej konwencji SLD?

Krzysztof Martens: Że więcej czasu poświęcamy dziś na wyjaśnienie "dlaczego jest źle?" niż na szukanie odpowiedzi "co robić?". Że jesteśmy jak człowiek, który co rano budzi się na kacu. A - jak wiadomo - człowieka skacowanego nic poza kacem nie interesuje.

Jak to? Przecież "co robić" podpowiadała w sobotę grupa Marka Borowskiego, czyli tzw. dziesiątka.

- Dla mnie to była grupowa akcja promocyjna.

Tak nisko ich Pan ocenia?

- Ich cele były głębsze, ale rezultat taki, jak mówiłem. Inicjatywa Borowskiego została umiejętnie rozmyta przez doświadczony aparat, który przyjął jego diagnozę sytuacji - słowa przecież nic nie kosztują - ale rozmiękczył propozycje zmian personalnych.

Jakie "dziesiątka" popełniła błędy?

- Przede wszystkim taki, że była to jedynie "dziesiątka". Przecież w partii bardzo wiele osób podziela ich poglądy. Też mówiłem wcześniej o rozdziale funkcji, chętnie bym się pod ich projektem uchwały podpisał, ale do mnie nie przyszli. Podobnie do Oleksego...

Jak Pan myśli, dlaczego go pominęli?

- Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, jaki był efekt. Oleksy zarzucił im, że chcą zawłaszczyć odnowę.

"Dziesiątka" zraziła i przeciwników, i zwolenników zmian? Tych drugich - odbierając im satysfakcję udziału w naprawie partii...

- Tak. Oleksy wyraźnie poczuł się urażony, a to poważna firma. Stał się - obok Millera - jednym z głównych pacyfikatorów.

Czy jednak wymiana SLD-owskich elit nie jest potrzebna?

- Ale co by się stało, gdybyśmy się do niej zabrali zgodnie z pomysłami "dziesiątki"? Oni zostaliby bohaterami, ale w SLD zaczęłoby się kompletne zamieszanie. Jaki sens ma np. robienie w partii kampanii sprawozdawczo-wyborczej podczas kampanii do Parlamentu Europejskiego? Zmęczeni weryfikacją działacze machnęliby na SLD ręką.

Jolanta Banach i Andrzej Celiński mieli opuścić konwencję jako nowi liderzy Sojuszu, tymczasem...

- Szanuję Andrzeja, rozumiem ich emocje, ale na Boga... Nie można jednego dnia mówić, że Ordynacka to mafia, albo że SLD to wyłącznie aparat, a potem przez tydzień to odwoływać. Polityk, lider tak się nie zachowuje.

To samo Banach. Za dużo w niej emocji.

Jakie będą dalsze losy "dziesiątki"?

- Nie mam pojęcia.

Będą naprawiać SLD czy tworzyć własną partię?

- Wyjście dziesięciu osób nie ma sensu. Partia to skomplikowany organizm i ogromna praca. Trudno uwierzyć, że dziesięć bardzo zajętych osób się na nią zdecyduje.

Ale trudno też nie zauważyć, że one się w SLD duszą.

- Do wyjścia trzeba dobrego momentu. Na przykład kampanii prezydenckiej, gdy do komitetów wyborczych Jolanty Kwaśniewskiej zaczną się garnąć różni wartościowi ludzie.

To przecież od komitetów Mazowieckiego zaczęła się późniejsza Unia Wolności, a od komitetów Olechowskiego - Platforma.

Podpowiada więc Pan grupie Borowskiego - poczekajcie do wyborów prezydenckich?

- Broń Boże, proponuję: zostańcie w SLD.

A Panu nie chodzą czasem po głowie myśli o "nowej lewicy"?

- Nawet jeśli chodzą, to zaraz przypominam sobie o 4 tys. członków SLD w województwie podkarpackim, którzy mi uwierzyli.

Zejdźmy więc na ziemię. Nowym liderem Sojuszu jest Krzysztof Janik, jakie jest Pana przesłanie dla niego?

- Takie jak Onufrego Zagłoby: nie ma takich terminów, z których nie można się podźwignąć.

A poza błyskotliwymi cytatami?

- Życzę mu odwagi, gotowości poświęcenia starych przyjaźni dla dobra formacji.

Jedną już poświęcił - z Aleksandrą Jakubowską.

- Moim zdaniem powinien też poświęcić długoletnią przyjaźń z Leszkiem Millerem.

Rozumiem. Wyborcy oczekują od SLD "zmiany". Wybór nowego lidera partii jej nie przyniósł, więc trzeba zmienić premiera?

- Tak, jedynym spektakularnym posunięciem, na jakie możemy sobie teraz pozwolić, jest zmiana dyrektora teatru. Inaczej zetrze nas Platforma Obywatelska, która gra sztukę mającą sukces frekwencyjny. Owszem, można powiedzieć "to komercja", ale ludzie chcą ją oglądać.

A co gra SLD?

- Próbujemy grać dzieło sztuki, a to - jak wiadomo - obywa się bez publiczności. Musimy znów zagrać dla mas.

Czyli?

- Trwanie z Millerem w rządzie, z ferajną Jagielińskiego w Sejmie to prowokowanie sytuacji jak z pewnej wypowiedzi Lema. Zapytany, czym wiek XXI będzie się różnił od XX, odpowiedział: "będzie tak samo, tylko bardziej".

Moim zdaniem Rada Krajowa SLD powinna wezwać Millera do dymisji. Potem trzeba próbować odnowić koalicję z PSL - z premierem Hausnerem, Oleksym lub Wojciechowskim. Mielibyśmy wtedy nową sztukę.

Wy leczycie kaca, a tymczasem PO...

- Ma bardzo oryginalne pomysły. Chce iść w stronę formacji prawicowo-lewicowej o odcieniu konserwatywno-liberalno-ludowym. Żeby stworzyć coś takiego, trzeba opanować sztukę pozyskiwania głosów biedoty i funduszy bogatych. Zazwyczaj robi się to, obiecując biednym, że będzie się ich broniło przed bogatymi, a bogatym - obronę przed biednymi. Rzecz jest trudna do wykonania, ale możliwa.

A jej efektem może być nie tylko wzmocnienie PO, ale i Samoobrony. Co Pan zrobi, gdy jedyną lewicą w Polsce będzie partia Leppera?

- Nie będzie. Będzie jeszcze SLD albo coś co powstanie na jego miejscu.

Ale gdyby...

- Głosowałbym na PO... Samoobrona ma zerowe zdolności koalicyjne. Po 2005 roku Polską rządzić będzie taka czy inna koalicja antylepperowska, co zresztą może wzmocnić jeszcze bardziej Leppera, który nosił będzie w klapie znaczek "jeszcze tylko my nie rządziliśmy".

Wciąż jednak liczę na sanację SLD.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.