Jak doszło do tragedii w Halembie

Już dziś wiadomo, że to jedna z największych katastrof w polskim górnictwie. Doszło do niej w rejonie kopalni, który zamykano, by nikt tam nie zginął. W lutym cudem uratowano tam górnika po prawie pięciu dniach akcji

Do wybuchu doszło 1030 m pod ziemią, w wyrobisku, w którym występował najwyższy, czwarty stopień zagrożenia metanowego. W tym roku doszło tam do tąpnięcia i zawalenia się chodnika. Po 111 godzinach akcji ratowniczej Polskę obiegła wtedy radosna informacja: ratownicy uratowali górnika z Halemby Zbigniewa Nowaka.

Dyrekcja kopalni postanowiła zrezygnować po tym zdarzeniu z wydobywania węgla w niebezpiecznym rejonie. W sierpniu ze względu na zagrożenie metanowe i pożarowe wyrobisko zamknięto.

Kilka dni temu weszła tam prywatna firma wynajęta przez kopalnię. Miała przetransportować w inne rejony kopalni warte 70 mln zł urządzenia. - To było nowe wyposażenie, dlatego chcieliśmy je odzyskać - mówił nam wczoraj Grzegorz Pawłaszek, prezes Kompanii Węglowej, w skład której wchodzi kopalnia Halemba.

Praca w tak trudnych warunkach wymaga od górników niezwykłej ostrożności, a przede wszystkim kompetencji. - Praca w kopalniach wymaga wysokiej kultury i wielu znakomitych cech - mówi prof. Marek Szczepański, socjolog z Katowic. Górnik musi być odpowiedzialny za siebie i towarzyszy, odważnie rozumny, powinien unikać brawury i ryzyka. Musi też być bardzo dokładny i doświadczony. To nie jest praca dla nieodpowiedzialnych.

Ponieważ przez lata w kopalniach nie wolno było przyjmować ludzi do pracy, m.in. dlatego prace rozbiórkowe wykonują na ich zlecenie firmy prywatne. Te zatrudniają przede wszystkich byłych górników, często emerytów. Do pracy przyjmują też młode niewykwalifikowane osoby, które dopiero uczą się zawodu. - To często ludzie z ulicy, którzy po jednodniowym szkoleniu pracują za marne grosze - denerwuje się Dominik Kolorz, szef górniczej "Solidarności".

Kto pracował przy rozbiórce

W kopalni Halemba rozbiórkami ściany zajęło się Górnicze Przedsiębiorstwo Usługowo-Handlowe "Mard" z Rudy Śląskiej, którego pracownicy są wśród ofiar katastrofy.

Mard to zatrudniająca 130 osób firma Mariana Długosza, byłego nadsztygara kopalni Pokój w Rudzie Śląskiej. Specjalizuje się w pracach rozbiórkowych w kopalniach, w Halembie zlikwidowała już trzy ściany. We wtorek trwały prace przy rozbiórce czwartej ściany. Na liście osób, których poszukują ratownicy, znaleźli się m.in. młodzi, dwudziestokilkuletni pracownicy z Mardu.

- Ta sprawa musi być dokładnie zbadana, przede wszystkim jaki był stopień wyszkolenia tych ludzi. Byli tam pracownicy, którzy z pewności mają zbyt małe doświadczenie, by pracować w górnictwie. Poza tym powstaje też pytanie, czy firmy zewnętrzne powinny w ogóle wykonywać usługi dla kopalń - powiedział wczoraj w Rudzie Śląskiej prezydent Lech Kaczyński.

Prezydent podchwycił w ten sposób opinie górniczych związków, które podniosły alarm, że kopalnie zatrudniają do specjalistycznych prac pod ziemią firmy, których pracownicy nie mają wystarczających kompetencji.

Marian Długosz, prezes Mardu, zapewniał nas wczoraj, że jego firma stosowała się do wszystkich zasad sztuki górniczej. - Dwudziestokilkuletnich pracowników było tylko kilku. Każdy musi się przecież uczyć. Najmłodsi przechodzili ponad dwudziestodniowe szkolenia pod okiem doświadczonych górników, pod ich nadzorem też pracowali - mówił Długosz.

Pod bramą kopalni zjawili się wczoraj górnicy z Mardu, którzy mieli zastąpić na wieczornej dniówce zaginionych we wtorek kolegów. - To była nasza czwarta ściana na Halembie. Zawsze był z nami dozór, doglądało nas dwóch sztygarów, nadsztygar i inżynier wentylacji - opowiadali.

Górników z prywatnej firmy bronił też Marek Majcher, wiceprezes Kompanii Węglowej: - Tylko dwaj najmłodsi mieli 21 lat, reszta była w sile wieku. Firma działa od czterech lat i specjalizuje się w demontażu likwidowanych chodników kopalnianych. Zatrudnia głównie byłych pracowników rudzkich kopalń - mówił.

Jak doszło do wybuchu

Trudno na razie mówić, co było bezpośrednią przyczyną katastrofy. Wiadomo, że górnicy pracowali w bardzo trudnym rejonie, gdzie obowiązuje czwarty stopień zagrożenia metanem. Zgodnie z regułami, gdy jego stężenie przekracza 2 proc., należy przerwać pracę. Specjalne czujniki automatycznie odcinają wtedy napięcie w zagrożonym rejonie, skąd natychmiast wyprowadza się ludzi.

Pojawiły się wczoraj spekulacje, że czujniki mogły być oszukiwane. Metan jest lżejszy od powietrza. W innych kopalniach zdarzało się już, że aby nie przerywać prac, czujniki przewieszano niżej. Wtedy nie rejestrowały groźnego stężenia.

Takiej praktyki nikt w Halembie jednak nie potwierdza. Wręcz przeciwnie. Górnicy z firmy Mard opowiadali nam wczoraj, że do tej pory czujniki działały bez zarzutu. - Dwa razy, gdy rósł poziom metanu, automatycznie wyłączało się zasilanie, a nas wycofywano z chodnika - mówił nam.

Specjalna komisja, którą do wyjaśniania okoliczności katastrofy powołał prezes Wyższego Urzędu Górniczego, przejrzała już odczyty czujników z głębokości 1030 metrów. - Oglądałem wydruki. Żaden czujnik nie zarejestrował podwyższonego stężenia metanu - mówi Franciszek Grzegorczyk, szef Okręgowego Urzędu Górniczego w Gliwicach.

Niewykluczone, że metan gromadził się tzw. zrobach, czyli pustych przestrzeniach w ścianie chodnika. Wtedy nawet czujniki są bezradne. Wiadomo jednak, że coś lub ktoś musiało spowodować iskrę, a w konsekwencji wybuch metanu.

Pracownicy Mardu przypuszczają, że iskrę mogło wywołać samoistne niewielkie oberwanie się skał, a w konsekwencji wybuch.

Wszystko to na razie tylko przypuszczenia. Najprawdopodobniej dopiero za kilka miesięcy dowiemy się, co lub kto spowodował zapłon, a w konsekwencji - wybuch metanu w Halembie. Sprawę będą wyjaśniać górnicza komisja, prokuratura i Państwowa Inspekcja Pracy. Prezydent Lech Kaczyński zlecił też specjalną kontrolę NIK.

Prof. Szczepański: - Myśląc o wtorkowej tragedii, przypominam sobie katastrofę z 1990 r. Na tej samej kopalni, na tej samej głębokości zginęło 19 górników. I zadaję sobie pytanie, które powinni sobie zadać górniczy decydenci: ekonomia czy dobro społeczne. I skłaniam się ku myśli, że być może nad pieniędzmi powinno przeważyć dobro tych ludzi i należy zaproponować im pracę poza tą kopalnią-żywicielką.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.