Dziesięć lat koszmaru

Podobnie jak zmarły rok temu syryjski prezydent Hafez Assad Miloszević lubił być fotografowany w swym salonie podczas rozmów z oficjalnymi gośćmi. Zawsze siadał na fotelu z lewej strony, a na prawym fotelu zasiadał ten, kto akurat dostąpił honoru audiencji. Goście się zmieniali, Slobo trwał niezmiennie. To właśnie miał zapamiętać serbski odbiorca: ten fotel, ten człowiek i ten naród to jedno. Że zawsze tak było i zawsze tak będzie

Dziesięć lat koszmaru

Podobnie jak zmarły rok temu syryjski prezydent Hafez Assad Miloszević lubił być fotografowany w swym salonie podczas rozmów z oficjalnymi gośćmi. Zawsze siadał na fotelu z lewej strony, a na prawym fotelu zasiadał ten, kto akurat dostąpił honoru audiencji. Goście się zmieniali, Slobo trwał niezmiennie. To właśnie miał zapamiętać serbski odbiorca: ten fotel, ten człowiek i ten naród to jedno. Że zawsze tak było i zawsze tak będzie

Dawid Warszawski

Wychylając się przez okno swej willi na Dedinju, krzycząc, że nie podda się "sługusom NATO", Slobo sam ostatecznie zburzył swój mit. Nie wyglądał jak ucieleśnienie odwiecznego serbskiego marzenia o niewinności i potędze, lecz jak jeszcze jeden belgradzki "mafioso", po którego przyszli silniejsi od niego. Tak zakończyła się dekada, w której marzenie zamieniło się w koszmar. Jego ceną jest rozpad Jugosławii, śmierć ćwierć miliona ludzi i wreszcie rozpad samej Serbii, której Miloszević obiecywał bezprecedensową świetność.

"Wszyscy Serbowie w jednym państwie? Tak było [w Jugosławii - red.], dopóki Slobo nie powiedział, że tak być powinno". Gdy 14 lat temu skuteczna intryga wyniosła Miloszevicia na stanowisko przywódcy Ligi Komunistów Serbii, wielonarodowa spuścizna Tity była już zagrożona. Strategia sprawiedliwego rozdziału niesprawiedliwości, w myśl której wszystkie narody uciskano tak samo, nie doprowadziła w Jugosławii do triumfu komunistycznego "braterstwa i jedności" narodów Jugosławii.

Po komunizmie nadchodził nacjonalizm, bowiem, by powiedzieć metaforycznie, gdy się tłumaczy z języka komunizmu na język demokracji, trzeba zmienić i słownictwo, i składnię. Gdy się tłumaczy z języka komunizmu na język nacjonalizmu, wystarczy zmienić słownictwo; składnia pozostaje ta sama. Miloszević stał się pierwszym, lecz nie jedynym, posttitowskim przywódcą, który dokonał tej zmiany słownictwa. Usunięcie wszystkich Albańczyków ze stanowisk w Kosowie było pierwszym przykładem realizacji nowego kursu. Marzenie Slobo o wielkiej Serbii wymagało jednak zburzenia Jugosławii, jedynego państwa, w którym Serbowie od Krajiny po Kosowo mogli być u siebie.

Im bardziej Miloszević rozkręcał spiralę serbskiego nacjonalizmu, tym bardziej Chorwacja i Słowenia pragnęły odseparować się od Belgradu. "Słowenia niech sobie idzie - tłumaczył Miloszević w 1990 r. swemu totumfackiemu Borisavowi Joviciowi - tam nie ma Serbów. Chorwacja też, ale jej Serbowie muszą pozostać w Jugosławii". W zamian za to negocjował z chorwackim przywódcą Tudźmanem rozbiór Bośni. Zarazem jednak oficjalnie utrzymywał, że broni jedynie jedności państwa przed nacjonalistycznymi secesjonistami. Gdy w 1996 r. Jović opublikował w Belgradzie wspomnienia, ujawniając ich rozmowy, Miloszević natychmiast się zemścił. O swej dymisji ze stanowiska wiceprzewodniczącego partii Jović dowiedział się z radia. "Nikt mi nic nie powiedział" - poskarżył się dziennikarce.

Jugosławię jeszcze jesienią 1991 r. można było uratować, ale Miloszević tego nie chciał. Gdy wszystkie republiki prócz Serbii, z satelicką Czarnogórą włącznie, przyjęły kompromisowy plan lorda Carringtona "asymetrycznej federacji" z udziałem wszystkich republik, Miloszević się wściekł. "Długo nie poprezydentuje" - powiedział o czarnogórskim prezydencie Momirze Bulatoviciu spotkanemu w toalecie europejskiemu dyplomacie. Bulatović, przestraszony,wycofał swój podpis. Droga do wojny stanęła otworem.

Sam Miloszević zapewne nie spodziewał się, że znienawidzeni Chorwaci i pogardzani Muzułmanie stawiać będą opór, i że zyskają poparcie świata. Wszak jeszcze latem 1991 roku James Baker powiedział, że USA nie poprą secesji Słowenii tak, jak nie poparłyby secesji Teksasu. Ale determinacja niepodległościowców i brutalność jugosłowiańskiej armii JNA zmieniły radykalnie sytuację. Miloszević wiedział o wszystkim: operacje JNA były aż do pokoju w Dayton koordynowane i opłacane z Belgradu - od rzezi Vukovaru po obozy w Bośni. Łańcuch odpowiedzialności za zbrodnie kończy się na jego biurku. I właśnie dlatego bez niego nie można było zawrzeć pokoju. Dayton to największy triumf Miloszevicia i największa klęska chorwackich i bośniackich Serbów, którzy mu zaufali.

"Ziemię sprzedałem, sprzedaj bydło" - taki telegram, według powtarzanego w Belgradzie dowcipu, Miloszević miał wysłać z Dayton do żony Miry. On powrócił do Serbii w glorii światowego męża stanu. 200 tysięcy chorwackich Serbów nieco wcześniej musiało uciec do Serbii, gdy armia chorwacka w 1995 r. odbiła ich secesjonistyczne państewko. Państewko Serbów bośniackich po dziś dzień jest pariasem międzynarodowym, bo Miloszević chronił zbrodniarzy wojennych Karadżicia i Mladicia. Chronił ich, bo bał się, co mogliby w Hadze zeznać na jego temat. Teraz parasol został zwinięty, i boją się teraz inni. Ci, którzy przez ostatnie dziesięć lat robili z serbskim wodzem polityczne interesy. Haski proces Miloszevicia, o ile do niego dojdzie, ujawnić może, jak ONZ negocjowała bezpieczeństwo swych żołnierzy, i dlaczego pozwolono Serbom na rzeź Srebrenicy.

Ostateczna klęska dosięgła Miloszevicia tam, gdzie zaczęła się jego kariera - w Kosowie. W 1987 r. zapowiedział zastraszonym przez albańską większość kosowskim Serbom: "Nikt się już nie ośmieli was bić". Odtąd bici byli Albańczycy. Gdy wreszcie chwycili za broń, Zachód uznał, że nie może zaryzykować powtórki z Bośni. Dwa lata temu po nalotach NATO wojska jugosłowiańskie opuściły Kosowo, zapewne na zawsze. Dopiero jednak gdy za szaleństwa wodza zaczęli płacić Serbowie z Serbii - nalotami, utratą Kosowa, upokorzeniem i nędzą - los Slobo został przesądzony. Armia nie pozwoliła na kolejną awanturę w Czarnogórze. Policja nie pozwoliła sfałszować wyników wyborów . A gdy pojawił się nowy wódz Vojislav Kosztunica obiecujący, że będzie lepiej, naród go poparł. Slobo został niemal całkiem sam.

Tragifarsa na Dedinju, z nieudanymi szturmami komandosów, utapirowanymi staruszkami broniącymi Slobo jak niepodległości i spóźnionym o pół roku triumfem sprawiedliwości jest ostatnim aktem miloszeviciowskiego koszmaru. Teraz Slobo będzie musiał stanąć przed sądem i w Belgradzie, i w Hadze, by odpowiedzieć za to, co uczynił. Ale przed sądem nie staną przecież ci, którzy pozwoli mu działać: społeczeństwo serbskie, które wyniosło go do władzy, i społeczność międzynarodowa, która długo chciała widzieć w nim mniejsze zło. A przecież określenie zakresu ich odpowiedzialności jest niezbędne, by koszmar skończył się naprawdę.

Na plakacie serbskiego opozycyjnego Otporu mały człowieczek z furią usiłuje wykopać z imienia "Slobodan" ostatnią literę. Aresztowanie Miloszevicia to symboliczne potwierdzenie, że wreszcie mu się udało, że Serbia odzyskała swobodę i że będzie mogła rozpocząć bolesne rozliczenia za minioną krwawą dekadę. Od tego, jak je przeprowadzi, w znacznym stopniu zależeć będzie przyszłość Bałkanów.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.