Brunatna afera w Belgii

Flandria nie puściła płazem swemu ministrowi uczestnictwa w ?brunatnym" zjeździe weteranów SS i skrajnej prawicy w Antwerpii

Brunatna afera w Belgii

Flandria nie puściła płazem swemu ministrowi uczestnictwa w "brunatnym" zjeździe weteranów SS i skrajnej prawicy w Antwerpii

Kiedy minister Johan Sauwens bawił się w sobotę na zlocie weteranów SS i skrajnej prawicy w Antwerpii, nie przypuszczał nawet, że bacznie obserwuje go dziennikarz przebrany za sympatyka osiągnięć III Rzeszy. Potem sprawy potoczyły się szybko. W poniedziałek flamandzki dziennik "De Morgen" opublikował sprawozdanie z pobytu ministra na obchodach 50-lecia Sint-Maartensfond, stowarzyszenia weteranów skupiającego b. kolaborantów i SS-manów. Już w środę wieczorem Johan Sauwens w atmosferze narastającego skandalu przestał być ministrem spraw wewnętrznych belgijskiej Flandrii.

Rysa na wizerunku

Oburzenie z powodu zachowania członka regionalnego rządu wyraziła cała scena polityczna zarówno we Flandrii, jak i w siostrzanym regionie Belgii - Walonii. Sauwensa potępiły też belgijskie organizacje żydowskie. - Jego zachowanie szkodzi wizerunkowi Belgii - ubolewał szef dyplomacji Belgii Louis Michel. Na półtora miesiąca przed przejęciem przez ten kraj sterów Unii nikt nie spodziewał się "brunatnej" afery. Półtora roku temu Belgia zasłynęła jako gorący zwolennik nałożenia sankcji politycznych na Austrię za wejście do tamtejszego rządu populistycznej partii Jörga Haidera. Wielu polityków w Europie mówiło wówczas, że ta nadgorliwość bierze się ze strachu przed własną skrajną prawicą.

Problem w tym, że Sauwens nie był wcale członkiem izolowanego politycznie, skrajnie prawicowego Bloku Flamandzkiego. Nic więc dziwnego, że jego rodzima partia - flamandzka nacjonalistyczna Volskunie - do końca broniła swego człowieka w koalicyjnym rządzie Flandrii. Sam Sauwens próbował przetrwać, uciekając się do publicznych przeprosin we flamandzkim parlamencie. Nie wystarczyło to jednak, gdyż partie koalicyjne pod naciskiem opinii publicznej żądały głowy ministra. Czekał go polityczny bojkot nie tylko we Flandrii, ale i ze strony jego odpowiedników z francuskojęzycznej Walonii.

Szacunek dla weteranów

Jak komentują flamandzkie gazety, jeszcze we wtorek wydawało się, że Sauwens przetrwa burzę. Bardzo było mu na rękę to, że media skupiły swą uwagę na wieści o błogosławionym stanie żony następcy belgijskiego tronu, Filipa. Niestety, strategia przeczekania afery nie wypaliła, gdyż debata o Sauwensie stała się częścią skomplikowanych rozgrywek politycznych we Flandrii.

Minister usprawiedliwiał się, że źle ocenił sytuację i nie zdawał sobie sprawy z prawdziwej natury spotkania weteranów flamandzkich formacji SS walczących dla Hitlera. Mówił też, że nic nie wiedział o wykrzykiwanych tam neonazistowskich hasłach czy piosenkach. Tymczasem - według relacji świadków - minister "nie ograniczał się do picia herbatki". Jak wynika z taśm wideo i fotografii, na jubileuszowym zlocie pojawili się sympatycy nielegalnej, skrajnie prawicowej organizacji Vlaamse Militanten Orde. Widać było jej insygnia partyjne i transparenty z hasłami w rodzaju: "Mój honor to moja wierność" (sztandarowe hasło oddziałów SS).

Sint-Maartensfond, czyli Fundusz Świętego Marcina, skupia blisko 1,5 tys. flamandzkich weteranów, którzy podczas II wojny bili się na froncie wschodnim, jak mówią "przeciw komunizmowi" i za niepodległą Flandrię. Organizacja pomaga moralnie i materialnie weteranom, organizuje odczyty. We Flandrii nie brak ludzi, którzy myślą o nich jako o patriotach.

Co ciekawe, do środy nikomu w Belgii nie przeszkadzało, że minister Sauwens był od ćwierć wieku członkiem flamandzkiej organizacji kombatanckiej. Niestety, sympatia do niej kosztowała go w końcu utratę fotela. Zdaniem ekspertów afera ta być może przyspieszy proces rozliczania się z trudną historią mówiącej po flamandzku części Belgii.

Jacek Pawlicki, Bruksela

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.