Po klęsce powodzi w Jakucji przyszła klęska bałaganu - pisze z Leńska Wacław Radziwinowicz

Z liczącego ponad 27 tys. mieszkańców Leńska wody spłynęły już dziesięć dni temu. W mieście dalej ten sam bałagan, który zostawiła powódź. Wciąż nie ma prądu. Telefony nie działają. Nikt nie reperuje linii. Nikt nie uprząta ulic. A ciężka syberyjska zima już za trzy miesiące

Po klęsce powodzi w Jakucji przyszła klęska bałaganu - pisze z Leńska Wacław Radziwinowicz

Z liczącego ponad 27 tys. mieszkańców Leńska wody spłynęły już dziesięć dni temu. W mieście dalej ten sam bałagan, który zostawiła powódź. Wciąż nie ma prądu. Telefony nie działają. Nikt nie reperuje linii. Nikt nie uprząta ulic. A ciężka syberyjska zima już za trzy miesiące

Mieszkańcy zniszczonego Leńska, powyciągawszy z ruin to, czego nie zabrała woda, ustawili przemoczone meble na podwórkach, porozwieszali, gdzie się da, zabłoconą odzież i próbują ją suszyć. Niewiele to daje, bo co chwila przychodzą przelotne, ulewne deszcze.

Wśród tych ruin zaskakuje wesoła atmosfera surrealistycznego pikniku. W powietrzu unosi się dym z setek ognisk, na których kobiety gotują zupę, wodę na herbatę. Na stołach wszędzie stoją butelki miejscowej "piszczepromysłowskiej". Słychać głośne rozmowy, często śmiech. I dziwić się temu trudno. Rozmiary zniszczeń są takie, że "bez wódki" ogarnąć je trudno.

Tatiana Iszkiewicz i jej koleżanki z zalanego, ale prawie całego domu przy ul. Lenina nie chcą odpowiadać na pytanie, co będzie dalej. Zapraszają do stołu na zupę, gotowaną dziką kaczkę, którą schwytał sąsiad. I na kieliszek "piszczepromysłowskiej", za to, "że żyjemy, bo reszta, to głupstwa". I żeby było weselej. Wódki zostało już niewiele, więc kobiety ze śmiechem opowiadają o tym, co je spotkało.

Pomóż sobie sam

O wielkiej wodzie, która zaraz wejdzie do miasta, ludzie dowiedzieli się dopiero wieczorem 15 maja, kiedy w miejscowej telewizji wystąpił Wiktor Samojłow, szef administracji ułusu (w Jakucji tak się nazywają odpowiedniki naszych powiatów) leńskiego. Apelował, żeby ludzie natychmiast uciekali z niżej położonych domów. A przy tym uprzedzał, że mogą liczyć tylko na siebie, bo, jak powiedział, "ratunek tonącym mogą przynieść tylko ręce samych tonących ".

Do tego, co mówi władza, w Rosji podchodzi się nieufnie. Apel Samojłowa ludzie zrozumieli jednoznacznie - uciekać nie wolno w żadnym wypadku. Powódź przyjdzie przetrwać choćby na strychach, choćby na dachach domów, byle tylko uchronić dobytek przed szabrownikami, którzy nieuchronnie nadciągną do porzuconych osiedli.

- U nas w 1998 roku była już jedna wielka powódź. Też zalało miasto i wsie w pobliżu Leńska. Utonęło 15 osób. Jednak woda była niższa niż teraz o trzy metry. Ci, co przesiedzieli potop na dachach, ocalili swoje rzeczy. Ci, co uciekli, po powrocie nie znaleźli już nic - tłumaczy Iszkiewicz.

- A odszkodowania? - pytam.

- Jakie odszkodowania? - kobieta macha ręką. - Moskwa dała jakieś pieniądze, podobno duże. A do każdego z tych, których domy zalało, dotarło z tego po 800 rubli (ok. 40 dolarów).

Przed tamtą powodzią spora część mieszkańców Leńska ubezpieczyła swoje domy w miejscowej firmie. - I co z tego? Jak tylko przyszła wielka woda, firma ubezpieczeniowa natychmiast ogłosiła bankructwo. Nikomu nie wypłacili nawet rubla. I nikt nikomu nic za to nie zrobił, bo spółka należała do ludzi z administracji. Tym razem już oczywiście nikt u nas nie miał ubezpieczenia. Nas już dobrze nauczyli, że ratunek tonącym mogą przynieść tylko ręce samych tonących. I próbowaliśmy przetrwać na dachach, chroniąc swoje domy i dobytek - usłyszałem i od Siergieja Gryszczowa, kierowcy z ulicy Czapajewa, którego dom fala zalała po sufit pierwszego piętra.

"Biała" i "czarna" z lodem

Tym razem jednak uratować się można było tylko uciekając.

Lena, Jana, Kołyma i inne rzeki syberyjskie wiosną zazwyczaj wylewają dwa razy. W drugiej połowie maja przychodzi - jak tu mówią - "woda biała" ze śniegów topniejących w górach na południu. Dwa tygodnie później nadciąga "woda czarna" z roztopów w tajdze. W tym roku "czarna" przyszła Leną razem z "białą". A tej zimy w górach było dwa razy więcej śniegu niż zazwyczaj. Do tego nad Leną od października do marca panowały ponad 40-stopniowe mrozy (w okolicach Leńska temperatura spadała do 62 stopni). Lód był gruby na 2,5-3 metry. I ponoć "twardy jak marmur". Kiedy zaczął spływać, na rzece tworzyły się zatory długie na 100 kilometrów.

Ale 15 maja mieszkańcy Leńska przenoszący dobytek na dachy swych domów nie wiedzieli, że tym razem Leną pędzą na nich z szybkością dochodzącą do 20 km na godzinę "woda biała" z "wodą czarną", wspólnie niosąc ogromne kry.

Lodowy taran przeszedł przez nabrzeżne osiedle obok budującej się cerkwi, dotarł do oddalonego o prawie półtora kilometra od rzeki centrum. Tam, gdzie stały drewniane domy, dziś jest łacha prawie idealnie czystego piasku. Po budynkach, ulicach i płotach nie zostało śladu.

Wierzyć się nie chce, że żywioł zabił tu tylko siedem osób.

- Jak udało się wam przeżyć? - pytam.

- Na szczęście najpierw przyszła woda bez tych wielkich tafli lodu. Ona porwała domy na nabrzeżu, ale ich od razu nie rozbiła - tłumaczy Julia Żygałowa.

Dom odpłynął

Tu, na wiecznej zmarzlinie drewniane ciepłe domy nie mają fundamentów wkopanych w grunt. Stoją na podmurówkach z bali czy cegieł ułożonych na powierzchni ziemi. Wysoka fala, która zalała Leńsk uniosła je po prostu jak pudełka i domy popłynęły z prądem. - Kiedy dom się przechylił i zaczął płynąć, skoczyliśmy do łódki, którą mieliśmy na dachu i z prądem popłynęliśmy w kierunku miasta - tłumaczy Julia.

Już jej poprzedni dom bardzo ucierpiał w powodzi 1998 roku. Żeby to się nie powtórzyło, rodzina Julii nowy zbudowała szczególnie solidnie. Z grubych bierwion, żeby był ciepły i trwały. Dom rzeczywiście okazał się wyjątkowo mocny. Woda wyrzuciła go na brzeg aż w Olekmińsku. Prawie nienaruszony przepłynął ponad 400 km.

Mieszkańcy położonej poniżej Leńska wyspy Batamaj 16 maja liczyli płynące rzeką domy, stodoły, banie. Zapewniają, że przez te dwa dni widzieli co najmniej 400 porwanych przez prąd budynków.

Tam, gdzie impet fali był mniejszy, woda przez kilka dni kolebała zdjętymi z podmurówek budynkami, zderzając je ze sobą, a wielkie kry rozbijały je na kawałki. Teraz potrzaskane domy leżą tam, gdzie wyrzuciła je ustępująca powódź. A to na boku, a to na dachu. Gdzieś prawie cały dom stoi na drugim, gdzie indziej na pogiętym blaszanym garażu, jeszcze gdzie indziej garaż stoi na domu albo na samochodzie. Przejechać przez miasto trudno, bo wiele budynków woda zostawiła na samym środku ulic. W mieście ocalało tylko kilkanaście cztero- i ośmiopiętrowych betonowych bloków. Jednak ich namokłe niższe piętra też nie nadają się do zamieszkania.

- Tu u nas szatan wyprawił bal - zapewnia mnie Żygałowa. - Wszystko wywrócił do góry nogami, porwał, co mógł, ale budującej się cerkwi nie ruszył. Ona stoi nad samym brzegiem. Dokładnie tam, gdzie impet fali był największy. Wszystko naokoło zniosła pierwsza fala, potem rozbiły kry. A cerkiew stoi tak, jak stała.

Dzieci zesłańców

Wieś Sałdykiel, która stała nad rzeką 70 km poniżej Leńska, nie istnieje.

Kiedy myśliwce szturmowe SU-24 M bombami rozbiły zator spiętrzający wody w pobliżu Leńska, na zamieszkały przez 540 ludzi Sałdykiel runęła rzeka lodu. Przeszła przez środek wsi, wszystko równając z ziemią. Jęzor ogromnych tafli lodu drogą prowadzącą z Sałdykiela wszedł na kilkaset metrów w głąb otaczającej wieś tajgi. Do powodzi było tu 170 zagród. Dziś pozostał jeden dom, który po osuszeniu może będzie się nadawał do zamieszkania.

- Nikt nas nie ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Kiedy 16 maja wieczorem wysiadł prąd, zrozumieliśmy, że się zaczęło. Że to woda zerwała linię elektryczną wzdłuż drogi z Leńska i zaraz będzie u nas - przypomina Tatiana Naumowa, która pracowała w centrali telefonicznej w Sałdykielu. - Najpierw usłyszeliśmy plusk wody, a potem takie niepojęte zgrzytanie, chrzęst, jakby ktoś tłukł szkło. U nas teraz nocą nie robi się ciemno. Zobaczyliśmy, że idą na nas spiętrzone, ogromne kry. Zupełnie jak pędzący z szybkością pociągu towarowego lodowiec. Zerwało dach, na którym siedzieliśmy, zakręciło i nurt porwał nas w kierunku cmentarza na skraju tajgi.

Tatiana razem z synami Wiktorem i Walerijem przekopują czysty rzeczny piasek w miejscu, gdzie jeszcze kilka dni temu stał ich dom. Takie same "prace archeologiczne" prowadzą sąsiedzi, którzy mieszkali obok nich w środku Sałdykiela. Wygrzebują zastawę, resztki telewizorów, magnetowidów, kartofle, sadzonki, ale szukają przede wszystkim narzędzi, broni. Tu wszyscy polują. Dla mięsa, dla skór. Bez strzelby przeżyć będzie znacznie trudniej.

Dzieci zesłańców

Mieszkańcy wsi wynieśli się do tajgi. - Nikt się nie przejmuje tym, co się z nami stało. Z Leńska przysłali nam kilka namiotów, trochę lekarstw. I chleb. To niby pomoc humanitarna, ale nam, dranie, kazali płacić po 10 rubli 30 kopiejek za bochenek. A przecież prawie nikomu z nas nic nie udało się uratować. Nikt tu nie ma pieniędzy - denerwuje się Wasilij Bienkin, który do powodzi był drwalem.

Ludzie z Sałdykiela zdążyli już zbudować na stoku sopki górującej nad wsią małe miasteczko. Zbili szopy z obladrów, stawiając je wzdłuż "uliczek" Ploletarskiej, Pionierów - takich samych, jakie mieli w wiosce.

Rodziny Rykowów i Bokariewów zapraszają mnie na swoje podwórko. Częstują zupą, plackami. Babcia Luda stawia na stół butelkę po Sangrii. - Nalewka na orzechach cedrowych. Oczywiście z samogonu. Ostatnia, niestety, bo aparat przepadł - wyjaśnia i nalewa wódkę do metalowych kubeczków: - Musisz się rozgrzać.

Rzeczywiście, pewnie wyglądam nie najlepiej, bo na zatarasowanej zwałami lodu drodze do Sałdykiela wpadłem między kry.

Mężczyznom śmieją się oczy do butelki, ale babcia Luda szybko zabiera ją ze stołu. - Starczy chlać. Trzeba się brać za robotę. Uszczelnić dach szopy. A potem iść na ruiny szukać tego, co tam ocalało. Nie ma czasu. Zima czekać nie będzie - kobieta pogania mężczyzn.

- Nam, ludziom z tajgi, nikt nigdy nie pomagał i nie będzie pomagał. Zawsze sobie radziliśmy sami - tłumaczy mi, wstając zza stołu, Jurij Rykow. Czterech mężczyzn od nas w tydzień potrafi postawić dom, jeszcze dwóch tygodni trzeba, żeby go wykończyć. Żeby tylko były narzędzia, materiały budowlane... W tych prowizorycznych szopach czy namiotach nasze dzieci nie przetrwają zimy.

Pomoc musiałby jednak przyjść natychmiast. Wiosna w Jakucji dopiero się rozpoczyna, a zima przyjdzie już we wrześniu. Czterdziestostopniowe mrozy to tutaj norma. A bywają i sześćdziesięciostopniowe.

- Nasz Sałdykiel powstawał w takich właśnie skrajnie trudnych warunkach. 18 września 1941 roku NKWD barką przywiozło tu grupę Niemców z Powołża. Pokazali im miejsce na brzegu Leny i powiedzieli, że tu mają się urządzić. Potem przywozili jeszcze Finów, Łotyszy, Polaków. Ludzie jakoś przetrwali zimę. Potem się pobudowali. Teraz też musimy sobie poradzić. Czekać nie możemy. Północ, jak u nas mówią, błędów nie wybacza - przekonuje mnie Luda Rykowa.

Szkoła gotowania

Mieszkańcy Leńska skarżą się, że pomoc humanitarna, która trafia do miasta, do nich nie dochodzi.

- A naszym sąsiadom, kiedy jeszcze stała woda przywieźli łódką "humanitarny" chleb. Rozdawali bochenki, wszystko to filmowała ekipa telewizyjna. A potem poprosili oddać ten chleb, bo on jest potrzebny gdzie indziej. Jednak ludzie nie oddali. "Humanitarna" woda trafiła do sklepów - sprzedają po 50 rubli (1,7 dolara) za pięciolitrową butelkę. Konserwami i mlekiem skondensowanym też handlują - twierdzi Tatiana Iszkiewicz.

- W mojej szkole koczuje 200 ludzi, którzy stracili domy. Przede wszystkim starzy, schorowani. Jest też sporo dzieci. Dostaliśmy dla nich 12 łóżek, kilkanaście materacy. Śpią na krzesłach, na ławkach. A do tego nie mam czym ich karmić. Dziś na ognisku, bo kuchnia polowa, którą nam przysłali, do niczego się nie nadaje, ugotowaliśmy zupę z ryżu, makaronu i konserw rybnych. Nic innego nie mamy, bo przecież nie mogę kupować w sklepach tego, co przychodzi jako dary. A przy takim jedzeniu ludzie zaraz zaczną chorować. A do tego u nas nie ma wody, nie dostaliśmy żadnych środków higieny. I nie mam do kogo pójść, kogo poprosić o pomoc. Do Moskwy nie pojadę - rozkłada ręce Natalia Sidorkina, dyrektor szkoły nr 3.

Pomoc się kończy

Do Leńska nie dotarły ekipy, które zajęłyby się porządkowaniem miasta, reperacją wodociągów, sieci telefonicznej i elektrycznej. A miejscowa władza nie mobilizuje mieszkańców do takich prac. Nawet strażacy dyżurują w zwykłym rytmie i wolne mają, jak zwykle. Tylko pracownice biblioteki i szpitala próbują z błota wyciągać książki, lekarstwa, dokumentację.

W nastroju bezradności i oczekiwania pogrążają się wszyscy. Samojłow, szef administracji Leńska, zapowiada, że pomoc humanitarna już się kończy. Domów przed zimą nie uda się odbudować. Do września można co najwyżej jakoś przystosować szkoły, przedszkola, od dawna nieczynny hotel tak, by bezdomni mogli przetrwać zimę.

Pytany, jak Polska mogłaby pomóc, odpowiada: - Gotowymi kontenerami mieszkalnymi. Materiały budowlane do nas nie dotrą albo przyjdą za późno. Jeśli ludzie nie będą mieli gdzie mieszkać, żadna żywność, środki higieny czy lekarstwa im się nie przydadzą - zapewnia mnie zrezygnowany Samojłow.

Wielka woda z domieszką nacjonalizmu

Mieszkańcy miejscowości zniszczonych przez powódź największe pretensje mają jednak do władz swojej republiki. Jakucja-Sacha, choć dziesięć razy większa od Polski, liczy sobie tylko nieco ponad milion mieszkańców. Z tego połowa to Rosjanie. Jakuci stanowią około 30 proc., ale zajmują tu wszystkie kluczowe stanowiska. Aleksiej Muchin w informatorze "Elita regionalna" napisał, że w republice rosną wpływy "tradycyjnych jakuckich klanów" wspieranych przez dawnych działaczy partyjnych i szefów miejscowego przemysłu.

- Leńsk to jedyny ułus, w którym prezydent Jakucji Michaił Nikołajew przegrał wybory. Tam prawie nikt na niego nie głosował. On nienawidzi tego miasta, w którym prawie nie ma Jakutów, sami Rosjanie - zapewniała mnie Oksana Aleksiejewa, redaktor gazety "Mirnińskij Raboczyj". - Kiedy Lenę poniżej Leńska zakorkowały zwały lodu, władze nie pozwoliły od razu bombardować zatoru. Wolały poświęcić to miasto, aby uratować Jakuck.

Kiedy do Leńska we czwartek 24 maja przyjechał Władimir Putin, ochrona nie dopuściła go do mieszkańców czekających na niego na placu Lenina. Prezydent Rosji wyszedł na plac razem z prezydentem Jakucji. I wtedy rozległy się okrzyki: Hańba! Precz z prezydentem Nikołajewem!

Ochroniarze murem otoczyli Putina i wyprowadzili go z placu.

Oddajcie diamenty!

Leńsk to wrota do diamentowych bogactw Jakucji. Tutaj Leną przypływają towary na zaopatrzenie Mirnego, Udacznego, Juwelirnego, skąd pochodzi piąta część wydobywanych na świecie diamentów. AŁROSA, do której należą wszystkie kopalnie w republice, w ubiegłym roku sprzedała diamenty warte w sumie ponad 1,5 mld dolarów i na czysto zarobiła ponad 400 mln. Właścicielami spółki są rząd federalny, rząd Jakucji, pracownicy kopalni i kilka miejscowych ułusów. Jednak w Leńsku i w Mirnym zapewniali mnie, że większą część dochodów zatrzymują sobie władze republiki. Gdy Putin zaproponował, by część diamentowych pieniędzy przeznaczyć na pomoc dla powodzian, Moskwa zażądała od Jakucka, by ten natychmiast oddał jej 3 proc. akcji AŁROSY. Według dziennika "Wiedomosti" na Kremlu doszli do wniosku, że władze Jakucji "bezmyślnie trwonią" pieniądze, zamiast "umacniać tamy", i to z ich winy "powódź zmyła Leńsk".

Władze Jakucji zażądały od Moskwy 7 mld dolarów na odbudowę miejscowości w pobliżu Leńska, a przede wszystkim mieszkania dla 40 tys. bezdomnych. Na Kremlu policzyli, że to zdecydowanie za dużo. Według moskiewskiej prasy Putin oskarżył Nikołajewa, że próbuje wyłudzić pieniądze na swoje "inne potrzeby".

Rząd federalny miał w środę wydzielić budżetowe pieniądze na pomoc dla Jakucji. Mówiło się o 3 mld rubli (103 mln dolarów). Na razie dał jednak tylko 100 mln rubli. Następne pieniądze zostaną przyznane dopiero, kiedy komisja rządowa wyceni straty. Komisja rozpoczęła pracę. Do początków srogiej zimy zostało mniej więcej 100 dni.

Wacław Radziwinowicz, Leńsk, Mirnyj Sałdykiel

Copyright © Agora SA