Rodziny ofiar katastrofy "Kurska" wciąż czekają na prawdę

Od życia chcę już tylko dwóch rzeczy. Żebym mogła pochować Wowę. I żeby mi powiedzieli, co się naprawdę stało rok temu, 12 sierpnia 2000 r., na Morzu Barentsa - mówi Walentina Wajkina, mama Władimira Swieczkariowa, bosmana z ?Kurska"

Rodziny ofiar katastrofy "Kurska" wciąż czekają na prawdę

Od życia chcę już tylko dwóch rzeczy. Żebym mogła pochować Wowę. I żeby mi powiedzieli, co się naprawdę stało rok temu, 12 sierpnia 2000 r., na Morzu Barentsa - mówi Walentina Wajkina, mama Władimira Swieczkariowa, bosmana z "Kurska"

- Wowa, obsługiwał radiostację nie na "Kursku", a na "Woroneżu", atomowym okręcie podwodnym z tej samej serii - opowiada 55-letnia mieszkanka Niżnego Nowgorodu. Kiedy ostatni raz dzwonił do mnie z Widajewa śmiał się, że teraz kiepsko szkolą młodych marynarzy i nawet nie uczą ich alfabetu Morse'a. Wbiłam sobie do głowy, że na podkładzie tylko on potrafi nadawać Morse'em.

Kiedy dowództwo Floty Północnej 14 sierpnia 2000 r. podało, że w czasie manewrów na Morzu Barentsa atomowy okręt podwodny "Kursk" "położył się na dnie na głębokości 108 m", zrobiło jej się strasznie żal matek marynarzy. Zamarła, kiedy z Widajewa, gdzie mieszkał Wowa i skąd "Kursk" wyszedł w ostatni rejs, zadzwoniła synowa Julia. - Na "Kursku" nie mieli radiowca, na manewry zabrali ludzi z "Woroneża", Władimir też wypłynął - powiedziała.

Ale w telewizji rzecznik floty już opowiadał, że "udało się znaleźć leżący na dnie okręt, z powierzchni na pokład pompują powietrze, dostarczają tlen". I najważniejsze: "utrzymujemy kontakt radiowy z załogą". To, że rzecznik kłamał, wyszło na jaw dopiero po kilku dniach.

Potem mówili jeszcze, że ktoś, pukając młotem w kadłub, nadaje sygnały SOS. Była pewna, że to on, bo przecież tylko on zna Morse'a...

Pięć dni po katastrofie, gdy wicepremier Ilia Klebanow powiedział, że z dna przestały dochodzić sygnały SOS, bo "członkowie załogi prawdopodobnie odczuwają dolegliwości związane z niedostatkiem tlenu", Walentina sama dostała ataku duszności. Leżała w szpitalu, kiedy ogłoszono, że cała 118-osobowa załoga "Kurska" zginęła.

Gdy okazało się, że szczątków bosmana Swieczkariowa nie ma wśród 12 ciał wyciągniętych z dziewiątego przedziału w końcu października przez norweskich i rosyjskich płetwonurków, Walentina znowu wylądowała w szpitalu.

Rosyjska prasa przyznaje, że z rodzinami poległych na "Kursku" władze Rosji "rozliczyły się uczciwie, dając im wszystko to, co obiecywały". Bliskim poległego bosmana należało się trzypokojowe mieszkanie i 800 tys. rubli (ponad 28 tys. dol. - suma dla prowincji rosyjskiej astronomiczna). Walentina nie wzięła ani mieszkania, ani rubli. Wszystko oddała synowej i wnukowi Jurze.

Sobie zostawiła tylko dwie rzeczy - metalowy zbiorniczek z ziemią z bazy w Widajewie i szklaną kapsułkę z wodą zaczerpniętą w miejscu, gdzie zatonął. Na niej zapisane są współrzędne geograficzne - 69. stopień, 40. min szerokości północnej i 37. stopień 33. min długości wschodniej. Postawiła je na szafce w swym ciemnym zaniedbanym mieszkaniu na parterze dwupiętrowego domu na peryferiach Niżnego Nowgorodu i często klęka przed nimi w modlitwie. Modli się o to, by ciało jej Wowy wydobyli na powierzchnię, żeby została jej choć mogiła.

Podnoszenie z dna ważącego 18 tys. okrętu ma nastąpić niedługo. Rosyjscy nurkowie i koledzy z holenderskiej spółki Mammoet, piaskiem z wodą pod ciśnieniem kilku tysięcy atmosfer, muszą wyciąć 28 otworów w tytanowym kadłubie "Kurska". W nich zakotwiczą super wytrzymałe stalowe liny, którymi podnośniki z potężnej barki "Giant" pod koniec września podniosą okręt.

Dowódcy floty zapewniają, że dopóki "Kursk" nie zostanie wydobyty z dna, nie uda się ustalić przyczyn jego katastrofy. Kilka dni temu wicepremier Klebanow powtórzył, że eksperci nadal uważają za prawdopodobne trzy wersje tragedii: wybuch torpedy na pokładzie, kolizję z inną jednostką, zderzenie ze starą miną.

Wielu ekspertów twierdzi, że wydobycie okrętu nie tylko nie wyjaśni przyczyn tragedii, ale wręcz zatrze jej ślady. Wiceadmirał Jewgienij Czernow, były dowódca okrętów podwodnych Floty Północnej jest przekonany, że po wynurzającym się "Kursku" "przeszedł się" któryś z potężnych rosyjskich okrętów, biorących udział w manewrach ("Piotr Wielki" albo "Admirał Kuzniecow"), a to spowodowało wybuch torped na pokładzie łodzi podwodnej. Zanim okręt podwodny zostanie podniesiony, ma być od niego odcięty zniszczony wybuchem torped pierwszy przedział. Czernow wskazuje, że nurkowie mają ciąć "Kursk" akurat w miejscu, gdzie znajduje się wgniecenie, które - jego zdaniem - jest śladem po zderzeniu z kilem okrętu nadwodnego.

Wacław Radziwinowicz, Moskwa

Copyright © Agora SA