Mieszkańcy Okinawy nie chcą amerykańskiej bazy, ale dobrze z niej żyją

Teoretycznie Okinawa ma szczęście - utrzymywana przez dwa najbogatsze kraje świata, położona strategicznie, w centrum zainteresowania zaprzyjaźnionych potęg - Japonii i USA. Tymczasem jej mieszkańcy są rozgoryczeni. Chcą odzyskać swoją ziemię i święty spokój

Mieszkańcy Okinawy nie chcą amerykańskiej bazy, ale dobrze z niej żyją

Teoretycznie Okinawa ma szczęście - utrzymywana przez dwa najbogatsze kraje świata, położona strategicznie, w centrum zainteresowania zaprzyjaźnionych potęg - Japonii i USA. Tymczasem jej mieszkańcy są rozgoryczeni. Chcą odzyskać swoją ziemię i święty spokój

- Problem? Jaki problem? - dziwi się porucznik Neil Ruggiero, słysząc, że piszę o problemie wojskowych baz USA na japońskiej Okinawie. Zamyka się za nami brama Obozu Butler ("Czynna również podczas tajfunów") i po kilkuset metrach jazdy publiczną szosą, obustronnie otoczoną zasiekami, wjeżdżamy do Obozu Foster. Są tu domki z ogródkami prosto z amerykańskiego przedmieścia, amerykański szpital, szkoły, kina, sklepy, warsztaty, posterunek policji, wreszcie poczta, gdzie na list do Stanów nakleja się znaczek za centy, a nie japońskie jeny. - Próbujemy przenieść tu kawałek domu - tłumaczy porucznik, salutując mijanym szeregowcom. - Z miejscowymi nie ma kłopotu. Mam japońskich przyjaciół, ludzie są naprawdę przyjaźni. No i pogoda jest genialna, jak u mnie na Florydzie.

Żyć nie umierać. Wieczorem pod bramy koszar przychodzą skośnookie dziewczyny z rozjaśnionymi włosami, próbując dostać się do wojskowych klubów. Ruggiero mówi, że prawie wszyscy młodzi żołnierze mają miejscowe sympatie. Zdarzają się małżeństwa. Okoliczne dyskoteki, bary i sklepy ("Yankee Style") czekają na krótko ostrzyżonych amerykańskich klientów oraz chłopaków z sąsiedztwa, którzy próbują ich naśladować strojem i zachowaniem. Jedynie klub Piramida, w prowokacyjnym proteście, wystawił tablicę: "Tylko dla Japończyków".

Ofiary historii

To tu rozegrała się jedyna podczas II wojny światowej lądowa bitwa na terytorium japońskim. Wiosną 1945 r. Amerykanie wysłali na Okinawę desant wspierany zmasowanym ogniem z wody i powietrza. Trzy miesiące walk pochłonęły 200 tys. ofiar. W obliczu klęski japońskie dowództwo popełniło zbiorowe samobójstwo.

Okinawa wciąż żyje w ponurym cieniu historii. Wycieczki szkolne z całej Japonii przyjeżdżają zobaczyć "kamień węgielny pokoju" na południu wyspy - park, gdzie na 116 granitowych tablicach wypisano dziesiątki tysięcy nazwisk poległych w bitwie Amerykanów i Japończyków. Czas zatarł już różnice między tymi, którzy atakowali, a tymi, którzy się bronili, między walczącymi po słusznej i niesłusznej stronie. Tokio i Waszyngton są sojusznikami.

Tylko mieszkańcy Okinawy wciąż czują się ofiarami - w 1945 r. jedna trzecia populacji wyspy zginęła w ogniu walk lub z rąk japońskich żołnierzy, którzy w założeniu mieli bronić tubylców. Wiele spalonych pól Amerykanie natychmiast otoczyli drutem kolczastym i zalali betonem. Błyskawicznie budowane lotniska miały stać się trampoliną do opanowania reszty Japonii. Wkrótce cesarstwo poddało się. Na mocy układu pokojowego podpisanego w San Francisco w 1951 r. Okinawa pozostała we władaniu USA. Japonia odzyskała ją dopiero 22 lata później. Ale nie całkowicie.

Klęska wojenna była dla Japończyków szokiem. Japonia odrzuciła militarystyczną przeszłość, przyjęła pacyfizm za ideologię narodową, zakochała się w Ameryce. Zwycięski dowódca gen. Douglas MacArthur, zarządzający Japonią wśród wiwatów jej pokonanych mieszkańców, napisał im konstytucję, która zabrania posiadania armii i prowadzenia wojen.

De facto japońska armia istnieje, skryta pod nazwą Siły Samoobrony, ale - choć potężna i nowocześnie wyposażona - nie może wypełniać szeregu zadań normalnego wojska. Zapewnienie bezpieczeństwa Japonii spoczywa na barkach Stanów Zjednoczonych, które na mocy układu obronnego trzymają w tym kraju 40 tys. żołnierzy. Koszty ich obsługi to dla rządu w Tokio wydatek 5 mld dol. rocznie.

Na maleńkiej Okinawie, zajmującej zaledwie 0,6 proc. powierzchni kraju, przebywa trzy czwarte sił USA w Japonii. 39 amerykańskich baz pokrywa piątą część powierzchni tej prefektury.

Lotnisko w centrum

. Problem widać najlepiej ze wzgórza na skraju miasta Ginowan w centralnej części Okinawy. Baza helikopterowa Futenma wygląda stąd jak olbrzymie pole golfowe, umieszczone przez szalonego planistę w samym środku metropolii. A marines sprawiają więcej problemów niż golfiści.

. Na przykład hałas - Hirofumi Shimada z urzędu miasta, przekrzykując warkot krążących wokół helikopterów, pokazuje wyniki badań - noworodki urodzone w sąsiedztwie lądowiska mają niższą wagę. Mieszkańcy Ginowan boją się, że helikopter spadnie im na głowę - w latach 90. rozbiły się trzy, w tym jeden obok szkoły położonej tuż za płotem bazy. Ogromny teren w centrum wyłączony z granic miasta utrudnia jego rozwój.

Miasto od lat domaga się przeniesienia bazy Futenma w inne miejsce. - OK, powiedzcie tylko dokąd - odpowiadają Amerykanie i władze w Tokio. Na Okinawie takiego kłopotu nikt nie chce, a przeniesienie bazy dalej - zdaniem amerykańskiego dowództwa - poważnie osłabiłoby zdolność operacyjną marines. Tokio próbuje sprzedać Futenmę miastu Nago w zamian za miliard dolarów inwestycji. Burmistrz Nago stawia jednak warunek - przyjmie helikoptery tylko na 15 lat.

Niechęć lokalnej społeczności w dużej mierze wynika z problemów stwarzanych przez samą obecność 26 tys. amerykańskich żołnierzy - jazda po pijanemu, rozróby w barach i na plaży. Do najpoważniejszego incydentu doszło w 1995 r., kiedy żołnierz zgwałcił 11-letnią uczennicę. Na największej antyamerykańskiej demonstracji w historii Okinawy zebrało się wówczas 85 tys. osób. Ostatniego lata przyłapano innego żołnierza, jak zakradł się do pokoju 14-letniej dziewczynki. - Nasze dzieci nie mogą czuć się bezpieczne nawet w swych domach - lamentuje Suzuyo Takazato z ruchu Kobiety przeciw Przemocy Militarnej.

Dawniej sprawca był po prostu odsyłany do Stanów, teraz dowództwo oddaje go w ręce japońskiego wymiaru sprawiedliwości - jeśli przestępstwo jest poważne. Żołnierz, który przejedzie skrzyżowanie na czerwonym świetle lub wywoła uliczną burdę, nie musi się tego obawiać. Miejscowi są rozgoryczeni, że jankesi żyją tu na specjalnych prawach - płacą mniejszy podatek za samochód, nie obowiązują ich zakazy parkowania. - Chwilami czuję się jak w kraju okupowanym - mówi dziennikarka Yukiko Akamine.

Nerki i oczy pułkownika

Zenyu Shimabuku miał dziewięć lat, kiedy jego ojciec chwycił za broń, by walczyć z amerykańskim najeźdźcą. Po wojnie obaj trafili do obozu jenieckiego, a na ich rodzinnym polu wyrosło lotnisko US marines. Choć Shimabuku co roku dostaje od rządu japońskiego pokaźne odszkodowanie, nie chce się pogodzić z utratą ziemi i walczy o jej zwrot w sądzie. Takich, jak on jest może setka. Jednak spora część wywłaszczonych właścicieli ziemskich jest zadowolona z odszkodowań, a niektórzy, obawiając się ich utraty, z niepokojem przyglądają się planom zwrotu części terenów zajmowanych dotąd przez Amerykanów.

. Stany Zjednoczone to taki duży kraj - wzdycha Shimabuku. - Czy Amerykanie nie mogliby u siebie znaleźć trochę miejsca na swoje bazy? To niemożliwe - odpowiada płk David P. Rann. - Na Okinawie nie znaleźliśmy się przypadkowo. To najbardziej strategiczny punkt na Pacyfiku. W zasięgu helikopterów znajdują się Chiny, Korea, Tajwan i japońska wyspa Kiusiu. Na samolot z naszej najbliższej bazy na Guam trzeba by czekać pięć godzin, na okręt z Hawajów - dwa tygodnie.

Pułkownik dowodzi, że ponieważ na Dalekim Wschodzie nie ma takiego paktu obronnego jak NATO, obecność amerykańskich wojsk jest niezbędna do zapewnienia stabilności w regionie. US marines mogą zapobiec lub zgasić w zarodku ewentualny konflikt na Półwyspie Koreańskim, między Chinami a Tajwanem lub w Rosji. Chronią też szlak transportowy ropy z Bliskiego Wschodu. Wprawdzie w pobliskiej Korei przebywa 37 tys. żołnierzy USA, ale jedynie siły stacjonujące w Japonii mają prawo interweniować w regionie.

Płk Rann zapewnia, że Amerykanom bardzo zależy na dobrych stosunkach z ludnością Okinawy. - Jeden incydent to już za dużo - mówi. - Wpajamy żołnierzom, by po służbie nie czuli się swobodniej niż na służbie. Chłopcom poniżej 21. roku życia nie wolno pić alkoholu, pozostali mogą kupić najwyżej sześć piw i nic mocniejszego; po północy nie wolno im przebywać w barach serwujących alkohol poza bazą; młodym żołnierzom nie wolno posiadać samochodu; kiedy wychodzą na zewnątrz, muszą być przyzwoicie ubrani i przyzwoicie się zachowywać - wylicza pułkownik. Sprawców wykroczeń czeka kara pieniężna, zakaz opuszczania koszar i napiętnowanie w wewnętrznej gazetce.

Żołnierze ochotniczo uczą angielskiego w szkołach, a lekarze z baz prowadzą szkolenia dla miejscowego personelu medycznego. Rann pokazuje swoją kartę dawcy organów (ma ją każdy oficer) i z dumą opowiada o pułkowniku, który przed kilkoma tygodniami przeszedł w stan wiecznego spoczynku - jego nerki i oczy służą już Japończykom.

Nie jesteśmy Japończykami

. Mogę być Hindusem albo nawet Hiszpanem, ale z Japończykami nie mam nic wspólnego - mówi miejscowy dziennikarz Tomohiro Yara, kiedy pytam go o korzenie mieszkańców Okinawy.

Od XV w. istniało tu niezależne królestwo Riukiu. Przez stulecia na wyspie ścierały się wpływy chińskie i japońskie, aż w 1879 r. Riukiu zostało jedną z prefektur Japonii. Mimo utraty suwerenności politycznej kulturowo Okinawa broni swej odrębności. Również Japończycy "z kontynentu" - jak się tu mówi o czterech dużych wyspach Japonii - zgodnie przyznają, że "wyspa" to coś zupełnie innego.

Może to wzajemne poczucie obcości sprawiało, że Tokio też po wojnie przez lata instrumentalnie traktowało swą najodleglejszą prowincję. Warunki militarne dyktowali Amerykanie. Rząd centralny zamiast dbać o napływ inwestycji, uzależnił Okinawę od dotacji wypłacanych z budżetu. Gospodarka wciąż opiera się na rolnictwie. W efekcie bezrobocie na Okinawie (8,3 proc.) jest dwukrotnie wyższe niż średnia w Japonii.

Jeśli wierzyć zapewnieniom władz lokalnych i centralnych, będzie lepiej. Mówi się o uczynieniu z Okinawy jednego ze światowych centrów usług telekomunikacyjnych. Znacząca była decyzja Tokio (przez lokalnych krytyków nazwana próbą przekupstwa) o organizacji tegorocznego szczytu siedmiu najbogatszych państw świata i Rosji (G8) na Okinawie, co wymagało wyłożenia dużych pieniędzy m.in. na budowę dróg i hoteli. W 1996 r. trójstronna komisja powołana przez Amerykanów, rząd w Tokio i lokalne władze wydała raport o sposobach "zmniejszenia obciążenia Okinawy" obecnością baz. USA zgodziły się m.in. zwrócić 21 proc. zajmowanych terenów, dbać o ochronę środowiska, zmniejszyć natężenie hałasu. Do dziś wypełniono tylko niewielką część zobowiązań.

Cierpieć dla pokoju

73-letnia pani Uehara, zatrudniona w muzeum na etacie "żywego świadka historii", oprowadza mnie po skansenie swej młodości. W 1945 r. była sanitariuszką w szpitalach nie tyle polowych, co jaskiniowych. Na ścianach rząd portretów jej zmarłych szkolnych koleżanek. Zginęła połowa. - Nie chcę kolejnej wojny - mówi pani Uehara zapytana o obecność Amerykanów. - Z bazą wojskową za płotem nie czuję się bezpiecznie, to przecież może być pierwsze miejsce ataku.

Za stopniową redukcją amerykańskich wojsk w Japonii opowiada się 54 proc. mieszkańców tego kraju. Na samej Okinawie chce tego aż czterech na pięciu badanych, reszta jest za natychmiastowym wycofaniem baz. - My naprawdę nie jesteśmy antyamerykańscy - deklaruje dziennikarz Tomohiro Yara. - Nasze sprzeciwy mają podłoże praktyczne.

. Nie da się usunąć baz z Okinawy, to nierealistyczne żądania - mówi Seiichi Oyakawa, dyrektor biura gubernatora Okinawy. - Staramy się natomiast zmniejszyć ich uciążliwość, domagamy się np., by Amerykanie podejrzani o przestępstwa natychmiast trafiali do japońskiego aresztu oraz by Stany Zjednoczone płaciły alimenty i koszty edukacji dzieci urodzonych z mieszanych związków.

Czy Okinawa bez Amerykanów byłaby bardziej szczęśliwa? W bazach znajduje zatrudnienie 8,5 tys. Japończyków (armia USA jest drugim największym pracodawcą na wyspie). Jeden z japońskich ośrodków badawczych wyliczył, że na obecności marines Okinawa zarabia ok. 1,5 mld dol. rocznie.

Nie tylko na Okinawie, ale i w tokijskim rządzie są politycy opowiadający się za redukcją amerykańskich sił w Japonii. Ale do poważnych zmian droga jest daleka. Na razie prawie wszyscy wydają się pogodzeni ze status quo. Między wierszami mówią: "Tak, wiemy, Okinawa cierpi. Ale cierpi w szlachetnej sprawie - dla dobra pokoju na świecie".

Robert Stefanicki, Okinawa

Copyright © Agora SA