Masakra na koniec ramadanu

W ostatni piątek ramadanu, świętego muzułmańskiego miesiąca, zginęło czterech Palestyńczyków. W bazie lotniczej Bolling pod Waszyngtonem izraelscy i palestyńscy negocjatorzy walczyli z czasem, by dojść do porozumienia. Po trzech dniach rozmów doszło do kryzysu

Masakra na koniec ramadanu

W ostatni piątek ramadanu, świętego muzułmańskiego miesiąca, zginęło czterech Palestyńczyków. W bazie lotniczej Bolling pod Waszyngtonem izraelscy i palestyńscy negocjatorzy walczyli z czasem, by dojść do porozumienia. Po trzech dniach rozmów doszło do kryzysu

Troje Izraelczyków zostało w piątek ciężko rannych, gdy palestyński zamachowiec wysadził się w powietrze w przydrożnej kafeterii pełnej żołnierzy w Mehola, 70 kilometrów na północ od Jerozolimy. Samobójca zginął na miejscu; izraelska żołnierka jest w stanie krytycznym. - Terrorysta wszedł do lokalu i odpalił ładunek - powiedział Jossi Goren, szef pogotowia w Meholi. Rannych ewakuował wojskowy helikopter.

Z kolei w Gazie 52-letni palestyński ogrodnik zginął podczas ataku swoich ziomków na posterunek przed żydowskim osiedlem Necarim. Ogrodnik pracował w szklarni osiedla. Izraelska armia twierdzi, że zginął od kul palestyńskich napastników. Na Zachodnim Brzegu w osiedlu pod Hebronem żydowski osadnik zastrzelił Palestyńczyka, nim ten uderzył go nożem. Kilka godzin później podczas starć pod Ramallah armia zastrzeliła 17-letniego palestyńskiego demonstranta.

Wielkie napięcie panowało w Jerozolimie. Od wczesnego rana meczet al-Aksa na Wzgórzu Świątynnym był zamknięty dla młodych palestyńskich muzułmanów. W ostatni najświętszy piątek ramadanu, miesiąca postu, 3 tys. izraelskich policjantów i agentów obstawiło ściśle Stare Miasto Jerozolimy. Pod bramami dochodziło do szarpaniny między izraelskimi funkcjonariuszami i Palestyńczykami, którzy demonstracyjnie modlili się na asfalcie. Silna obecność policji zapobiegła krwawym starciom, choć przed meczetem wierni obrzucili kamieniami Żydów modlących się pod Ścianą Płaczu u stóp Wzgórza. Od wybuchu palestyńskiej rewolty pod koniec września zginęło już blisko 350 osób, głównie Palestyńczyków.

Po raz pierwszy od nieudanego szczytu pokojowego w Camp David w lipcu Izraelczycy i Palestyńczycy prowadzą w Waszyngtonie rozmowy o ostatecznym pokoju.

Po trzech dniach "owocnych negocjacji" (słowa izraelskiego ministra spraw zagranicznych Szlomo Ben Amiego) w piątek Palestyńczycy opuścili salę obrad w bazie lotniczej Bolling pod Waszyngtonem. Według palestyńskiego dyplomaty podczas spotkań doszło do wrzasków i niemal bójki, choć wcześniej obie strony donosiły o postępach.

Źródła dyplomatyczne twierdzą, że Izrael poprawił swoją ofertę negocjacyjną. Według izraelskiego dziennika "Haarec" przyjął zasadę do powrotu do granicy sprzed wybuchu wojny w 1967 roku, podczas której izraelska armia zajęła Zachodni Brzeg Jordanu, Gazę i Jerozolimę wschodnią. Na tych ziemiach, z których w myśl rezolucji ONZ Izrael powinien się wycofać, Palestyńczycy chcą mieć swoje państwo.

- Z praktycznego punktu widzenia to niewiele zmienia, bo i tak chcemy poprawek linii granicznej i jesteśmy gotowi na wymianę ziem po obu jej stronach, która powiększy Strefę Gazy - twierdzi anonimowy izraelski dyplomata cytowany przez "Haarec".

Zanim doszło do kryzysu w tych rozmowach, palestyński minister Jaser Abed Rebbo mówił, że widzi kompromis w kwestii podziału Jerozolimy, w której wschodniej części Palestyńczycy chcą mieć stolicę. Według izraelskiego radia Izrael zgodził się na więcej suwerenności palestyńskiej w Jerozolimie wschodniej, domagając się w zamian, by Palestyńczycy odstąpili od egzekwowania prawa powrotu 3,5 mln uchodźców. Jak wiadomo, kwestia Jerozolimy i uchodźców spowodowała fiasko szczytu w Camp David.

Sekretarz stanu USA Madeleine Albright i prezydent Bill Clinton byli w pogotowiu, by wkroczyć do akcji. Clinton, który od ośmiu lat osobiście nadzorował bliskowschodni proces pokojowy, ma czas do 20 stycznia, kiedy przekaże władzę swojemu następcy George'owi W. Bushowi.

Do porozumienia spieszy się też premierowi Izraela Ehudowi Barakowi, który 6 lutego w przedterminowych wyborach na premiera zmierzy się z kandydatem prawicy Arielem Szaronem. Los Baraka zależy od wyniku negocjacji - premier chce bowiem, by wybory przekształciły się w referendum nad traktatem pokojowym, którego - według ostatnich sondaży - pragnie zdecydowana większość Izraelczyków. Opinia publiczna woli na razie 72-letniego Szarona, który w sondażach ma kilkanaście punktów przewagi nad premierem.

W obawie przed rozproszeniem głosów elektoratu propokojowego lewicowa laicka partia Merec zdecydowała w czwartek wieczorem, że nie poprze kandydatury byłego premiera Szimona Peresa. 77-letni Peres cieszy się wielkim szacunkiem zagranicą, ale podczas długiej kariery politycznej nigdy nie zdołał zjednać sobie większości izraelskich wyborców. W czwartek o północy upłynął termin składania kandydatur.

reuters, ap, slow

Copyright © Agora SA