Wicesekretarz generalny Światowego Kongresu Żydów Maram Stern skrytykował polskie plany zmiany oficjalnej nazwy muzeum w Auschwitz jako "próbę pisania historii Zagłady na nowo". Jego słowa ilustrują dobitnie zagrożenia, na jakie narażona jest pamięć o Zagładzie czy o II wojnie w ogóle, i naszą wspólną wobec nich bezradność.
Proponując UNESCO zmianę nazwy muzeum na "były niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny w Auschwitz", rząd polski miał nadzieję położyć kres stale pojawiającym się w prasie międzynarodowej sformułowaniom, jakoby był to "polski obóz". Pojawiają się one, choć żaden historyk nie twierdzi, że ktokolwiek inny, prócz Niemiec, był odpowiedzialny za jego powstanie.
Oficjalna zmiana nazwy, do której, miejmy nadzieję, w końcu dojdzie, też zapewne temu nie zapobiegnie. Nazwa "polski obóz", choć zapewne miała się odnosić jedynie do jego geograficznego położenia, a nie historii, poprzez wielokrotne użycie utarła się - i jest poręczniejsza niż "były niemiecki nazistowski". Jej użyciu można zapobiec, jedynie mobilizując opinię publiczną i instytucje w krajach, gdzie jest używana.
W Kanadzie na przykład wspólnie w tej sprawie protestowały organizacje polskie i żydowskie - z dobrym skutkiem. Jeszcze skuteczniejsze byłoby wspólne stanowisko polskich i izraelskich ambasad.
No dobrze, ale jak tu współpracować, skoro pan Stern wypowiada takie haniebne bzdury? Rzecz jasna, wicesekretarz generalny nie twierdzi, że to Polska zbudowała ten obóz: on "jedynie" protestuje przeciwko "redefiniowaniu historii". To jednak musiałoby znaczyć, że jest ona już zdefiniowana inaczej, niżby z proponowanej przez Warszawę nowej nazwy wynikało. Jeśli więc Auschwitz nie zrobili Niemcy, to niby kto? Marsjanie? Smutne to i podłe.
Na szczęście ŚKŻ, znany z werbalnych wybryków ("Polska będzie upokarzana" Kalmana Sultanika sprzed lat dziesięciu czy oskarżenie Komisji Europejskiej o "czynne i bierne" wspieranie antysemityzmu dwa lata temu), nie reprezentuje, wbrew swoim ambicjom, całego światowego żydostwa. Choć jego władze nie odcięły się od słów Sterna, nie uznały ich też za swoje. Ale pozostaną one gdzieś w obiegu, podobnie jak słowa Irvinga o tym, że "komór gazowych nie było", i będą rywalizować z polskim "były niemiecki nazistowski" czy ustaleniami historyków.
W sytuacji gdy odchodzą ostatni świadkowie wojny, pamięć, niepodważalna i żywa, staje się jedynie tekstem, jednym z wielu. Na rynku informacji, jak w gospodarce, gorszy pieniądz wypiera lepszy. W pewnym sensie byłoby lepiej, gdyby to był "antypolski spisek": ze spiskiem można walczyć. Ale jak walczyć z rozmnażaniem bzdur?
Tak jest nie tylko z historią II wojny, ale właściwie ze wszystkim - tyle tylko że w Polsce ta akurat historia jest nadal emocjonalnie ważna, a w większości krajów świata - już nie. Nie ma więc co liczyć, by wielu innych podzielało nasze oburzenie: gromkie deklaracje przejdą bez echa. Nie oznacza to jednak, że należy zrezygnować z walki o prawdę - ale nie oczekujmy, że walka ta kiedykolwiek zostanie definitywnie wygrana.