"Walka buldogów pod kremlowskim dywanem" nie zaczęła się wczoraj. Pokój (i to rzekomy) panował na szczycie władzy w Rosji tylko przy wczesnym Jelcynie, kiedy na Kreml pociągnęli szlachetni intelektualiści w rodzaju Siergieja Kowalowa czy Galiny Starowojtowej. Szybko okazało się, że to miejsce dla ludzi znacznie bardziej zębatych.
Ci "zębaci" to nie tylko oligarchowie, dzisiejsi bogacze, którzy w latach 90. kupowali za kopiejki pola naftowe i huty warte miliardy. Jelcyn zaczął wynosić na szczyty także ludzi ze służb specjalnych, czyli - jak mówią w Rosji - "czekistów", choćby kolejnych premierów: Primakowa, Stiepaszyna i Putina. Do konfliktów "czekistów" z oligarchami dochodziło i przy Jelcynie. Jednak prezydent doskonale czuł się w roli arbitra przyglądającego się walkom buldogów i łatwo pozbywał się ludzi, których uznawał za potencjalnych przeciwników.
Putin ma inny styl. I to nie on - jak jego poprzednik - szczuje na siebie kremlowskie buldogi. To one próbują szczuć Putina na swych wrogów.
Jeszcze w maju eksperci związanej z "czekistami" Rady Strategii Narodowej ogłosili raport, w którym zaalarmowali prezydenta, że oligarchowie szykują przewrót i chcą pozbawić go realnej władzy. Teraz Pawłowski o to samo oskarża "czekistów". Odpowiedź symetryczna - całe zdania w jednym i dokumencie są identyczne.
Pawłowski dziś - jak eksperci "czekistów" wiosną - próbuje sprowokować prezydenta. To zły znak, który wskazuje na to, że ludzie z otoczenia Putina uważają, że jest on na tyle słaby, że da się go wciągnąć do ich walki. To dla Putina wyzwanie i poważny egzamin. Musi pokazać, czy potrafi okiełznać "buldogi".