II wojna - blokada Leningradu

Pierwszy raz widziałam, jak człowiek umiera z głodu, zimą 1941 r. Po prostu osunął się w śnieg i już się nie podniósł. Potem przywykłam - wspomina Zoja Fiodorowa. Historię blokady Leningradu przez wojska hitlerowskie opisuje Dawid Warszawski

W Muzeum Blokady strażniczkami w salach są stare kobiety. Pytam jedną z nich, czy żyła tu podczas wojny. Kiwa głową. Czy mogłaby o tym opowiedzieć? - Nie. Za nic w świecie... Jeszcze stoję, zastanawiam się, jak by ją przekonać. Kobieta odwraca głowę, drży. - No, sam widzisz - w jej głosie słyszę na poły prośbę, na poły naganę.

- Postanowiliśmy o tym zapomnieć - mówi Galina Fanienko, kierowniczka jednego z działów w bibliotece Instytutu Petersburskiego. Siedzi sztywno, patrzy przed siebie, niechętnie odwraca ku mnie głowę. Gdyby nie prośba profesora pułkownika Walentyna Kowalczuka, zapewne nie zgodziłaby się rozmawiać.

Gdy zaczęła się wojna, miała cztery lata. - Pamiętam, że zawsze byłam głodna. Pamiętam, jak pewnego dnia zjadłam w domu wszystek chleb i wszystkie tabletki witaminowe i jak mnie strasznie wtedy zbili. Pamiętam, że zimą, wchodząc do przedszkola, trzeba było przekroczyć zamarznięte trupy leżące u wejścia. Co jeszcze chce pan wiedzieć?

Wszystko. Ale nie wiem, jak pytać.

W okrążeniu

Łomoczemy do drzwi restauracji Wostocznyj Pariż w odnowionej dziewiętnastowiecznej kamienicy przy przecznicy Prospektu Newskiego. Jest wcześnie, otwierają dopiero o dwunastej. Ale szefowa jest przyjaciółką pani Zoi Fiodorowej, więc wchodzimy bez trudu. Przez sale w stylu "ogólnoorientalnym" prowadzą nas do jednego z gabinetów. Niska sofa, stolik, scena ze słupem. Z lekka głupieję. Co to, night club? - pytam.

- Nie, nie - tłumaczy Zoja. - Chińska restauracja. Tu w mieście jest bardzo wielu Chińczyków.

Scena z rurą chyba z niczym się jej nie kojarzy. W jej świecie takich rur nie było...

Blokada przyszła równie nieoczekiwanie jak wojna. Jeszcze pod koniec czerwca 1941 r. dzieci wysyłano z miasta na kolonie i obozy pionierów. Często na zachód, wprost pod bomby błyskawicznie nacierającej armii niemieckiej. Tysiące dzieci zginęły, zaginęły, czasem po latach odnajdywały się w sierocińcach.

Zoja Fiodorowa miała wówczas 13 lat. W czerwcu była na obozie pionierów pod rodzinnym Pskowem. Ojca straciła młodo, mama, pracownica NKWD, pojechała akurat w odwiedziny do siostry w Białymstoku, gdzie stacjonował szwagier, technik lotniczy. - Białystok był wówczas nasz, sowiecki - mówi Zoja i czeka, co powiem. Ano był...

- Mama cudem wróciła z Białegostoku. Wraz z córką ostatnim autobusem wyjechała z Pskowa do drugiej siostry mieszkającej w Leningradzie.

Lato mijało bez większych wrażeń; Niemcy byli gdzieś daleko, choć coraz bliżej. 1 lipca wprowadzono wprawdzie kartki na żywność, lecz przydziały były przedwojenne - dla robotników 800 gramów chleba dziennie, 2,2 kilograma mięsa na miesiąc. Żywności nie brakowało. Nikt też nie myślał, że Niemcy mogą zagrozić miastu. Psków padł, lecz Psków leżał na dawnej granicy estońskiej.

21 sierpnia Hitler wydał grupie armii Północ rozkaz okrążenia Leningradu i zniszczenia broniącej go sowieckiej V Armii. Dopiero po wykonaniu tego zadania grupa Północ miała ruszyć na Moskwę. Tego samego dnia w Leningradzie ogłoszono godzinę milicyjną.

8 września wojska niemieckie, rozbiwszy sowiecką obronę na południe od miasta, podeszły do Leningradu od wschodu. Zdobyły Szlisserburg u ujścia Newy do jeziora Ładoga. Pierścień zamknął się. Zdaniem niemieckiego dowództwa los Leningradu i całej Rosji był już przesądzony.

Budził mnie głód

Żołnierze frontowi zrazu dostawali 800 gramów chleba i gorącą zupę. W listopadzie racje obcięto do 600 gramów chleba i 125 gramów mięsa. Cenzurę korespondencji w armii prowadziło NKWD, a nie wywiad wojskowy. Tylko w październiku przejrzano 180 tys. listów do żołnierzy i od nich. Liczba "kontrrewolucyjnych stwierdzeń" stale rosła - 1 grudnia pojawiły się w 2,3 proc. listów, dziesięć dni później - w 4,6 proc., w styczniu było ich już 20 proc. W raportach NKWD cytowano zatrzymane listy:

"Wy wszyscy łżecie, i ty, i radio, i gazety. Przestaliśmy wierzyć czemukolwiek, wierzymy tylko temu, co widzimy wokół. Wszyscy myślą to samo: niechby choć trochę zwiększyli żarcie, żebyśmy mogli nogi podźwignąć. Wojujcie sobie, Żydów brońcie, a wasze rodziny tu wyzdychają".

"Żenia, my umieramy z głodu. Borikowi przygotowałam deski na grób, ale jestem tak słaba, że nie mogę zanieść go na cmentarz. Jurik jest tak słaby, że nie prosi już o jedzenie, tylko czasem krzyczy: "Mamo, jak nie ma co jeść, to mnie zabij". I to mówi czteroletni chłopczyk".

- Byliśmy we troje: ciocia Ewgenia, jej trzyletni synek Witia i ja. Mama była na froncie, przepustkę dostawała raz w miesiącu - wspomina Zoja Fiodorowa. - 20 listopada spiker Andrejenko ogłosił nowe przydziały żywności. Radia słuchało się przez głośniki; prywatne aparaty trzeba było zdać na początku wojny. Andrejenko był dla nas jak bóg: dzień zaczynał się od rozmowy o tym, co nowego powiedział Andrejenko. No i tego dnia podał nową normę: 250 gramów na robotnika, 125 na pozostałych. Ciocia Ewgenia spojrzała na nas i zaczęła płakać. "Boję się, że was utracę" - powiedziała.

Kolejarz Mikulin - jak informuje raport NKWD - wyraził się bardziej dosadnie: "Jeśli przyjdą do nas Niemcy, to będziemy syci, a jeśli zostanie władza sowiecka, to wszyscy wyzdychamy z głodu". Dla porządku odnotować też trzeba zdanie odmienne - Perfiriew, kierownik wydziału planowania fabryki Plastmass, oznajmił: "Można się spodziewać, że chleba będą wydawać jeszcze mniej. Ale to nie powinno nas wstrzymywać. Leningrad musi pozostać sowiecki, nawet jeśli przyjdzie nam jeść po 50 gramów chleba". Kierownik najwyraźniej wiedział, kto go słucha.

- Poszłam 20 listopada do sklepu, bo do moich obowiązków należało zaopatrzenie w chleb i opał - wspomina Zoja. - Odstałam swoje i przyniosłam nasz dzienny przydział: pół kilo chleba na nas troje. Nawet się tak bardzo nie przejęłam, pomyślałam: jakoś to będzie. Ale nogi zaczęły mi puchnąć. Poszłyśmy gdzieś z mamą i nie dałam rady wejść po schodach.

To był pierwszy symptom dystrofii (charłactwa) - ostatniego etapu wycieńczenia poprzedzającego śmierć głodową. Przed wojną śmiertelność w Leningradzie wynosiła średnio 3,5 tys. osób miesięcznie. W październiku 1941 r. zmarło 6,2 tys. osób, w listopadzie 9,2 tys. W grudniu już 40 tys. osób - aż 70 proc. z powodu dystrofii.

Mimo spuchniętych nóg Zoja przeżyła. Zapewne dlatego, że czasem dokarmiała ją inna "ciocia", która prowadziła stołówkę zakładową. By zjeść talerz ciepłej zupy, trzeba było iść na drugi koniec miasta, dziesięć kilometrów w jedną stronę.

- Spałam przykryta, czym się dało. Śniłam zawsze o misce parującej kaszy z masłem. Budził mnie głód...

Leningrad stał się kostnicą

21 listopada odcięto w domach elektryczność, 6 grudnia wodę, wkrótce stanął też transport. Centralnego ogrzewania w ogóle nie włączono - w mieszkaniach ustawiano produkowane chałupniczym sposobem piecyki, tzw. burżujki, u nas zwane kozami. Palono w nich papierami, książkami i chrustem; dawały mało ciepła i szybko stygły. Nocą było lodowato.

- Ciocia rano zmuszała nas, byśmy się umyli, wydzielała nam po kawałku chleba i rozpalała burżujkę, by zagrzać wodę na herbatę - wspomina Zoja. - Przed wyjściem do pracy ciocia sadzała Witię za stołem. Siedział tak - nieruchomo, bez słowa - aż do wieczora. A ja szłam po chleb do sklepu, a potem po chrust do burżujki. Sklep był niedaleko, po drugiej stronie ulicy. Stało się niecałą godzinę i zawsze panował strach, że chleba zabraknie. Ludzie nie chcieli brać świeżego, bo łatwiej się kruszy i szybciej się go zjada. Czasem troszkę skubałam, jak już nie mogłam wytrzymać. Jeden pokój u znajomych zajmowała kobieta, która pracowała w zakładach mięsnych i przynosiła mięso. Zamykała się w pokoju i gotowała mężowi, a zapach rozchodził się po całym mieszkaniu. Chodziło się wąchać ten zapach.

Już w listopadzie milicja i NKWD odnotowały pierwsze napady na sklepy i magazyny żywności. Ofiarami rabunków padali też ludzie, którym zabierano chleb lub kartki na żywność. Tylko w styczniu 1942 r. milicja aresztowała za wyrywanie chleba 235 osób, ale w tym samym miesiącu 166 milicjantów zmarło z głodu. Przestępcy byli silniejsi, lepiej odkarmieni i często lepiej uzbrojeni.

- Mnie nikt nigdy chleba nie ukradł - mówi Zoja. - Od razu chowałam do torby pod płaszczem. Ale wokół chodzili ludzie o głodnym wzroku, a ja nie mogłam im nic dać, boby dla moich zabrakło. Do domu czasem pukali obcy, błagali: "Pomóżcie, od trzech dni nie jadłem". Ciotka im czasem coś dała, bo się bała, że umrą jej na progu. Pierwszy raz widziałam, jak człowiek umiera z głodu, w kolejce zimą 1941 r. Po prostu osunął się w śnieg i już się nie podniósł. Potem przywykłam. Jak się szło ulicą, to było widać, jak z zasp śnieżnych sterczą ręce, nogi, głowy. Nie, nie bałam się. Co może mi zrobić martwy? A żywy może zabrać chleb, może zabić...

Z listu zatrzymanego przez NKWD: "Leningrad stał się kostnicą, ulice stały się alejami martwych. W każdym domu w piwnicy skład truposzów. Na ulicach szeregi zmarłych, w szpitalach układają ich w stosy".

Wycieńczeni ludzie nie mieli sił, by znosić trupy do kostnicy czy na cmentarz. Zmarłych trzymano w domach; w temperaturze minus 20 st. C ciała nie ulegały rozkładowi. Czasem zwłoki wyrzucano na ulicę. Zapakowanie ciała na sanki i zawiezienie go na cmentarz było aktem bohaterstwa. Ale w przemarzniętej ziemi niezwykle trudno było kopać groby. Grabarze żądali więc dodatkowej opłaty za pracę - najczęściej kilograma chleba. Pod koniec grudnia inspekcja wykazała, że na Wyspie Dekabrystów zwłoki leżą porozrzucane na całej powierzchni cmentarza, a te złożone do zbiorowych grobów nie są przykryte ziemią. Grabarzom zaczęto wydawać premię - za każdy grób ponad normę 100 gramów chleba i 50 gramów wódki.

Pierwsze skrzypce umierają

Bardzo często matka odejmowała sobie chleb, by nakarmić dzieci - i pierwsza umierała z głodu. Dzieci pozostawały w mieszkaniu same, ojciec był na froncie. Jeśli były starsze, wychodziły na ulice żebrać i kraść. Młodsze zostawały w izbie przy zwłokach matki - i też wkrótce umierały. Uruchomiono specjalne patrole, które sprawdzały, czy w mieszkaniach pozostał ktoś żywy; służyły w nich dziewczęta z obrony przeciwlotniczej.

- Najgorsze - wspomina Zoja, która pamięta te patrole - było wspinanie się po schodach pokrytych ludzkimi odchodami, które z wyższych pięter wylewano wprost na klatkę schodową, bo co było z nimi robić?

Gdy przyniosła już i chleb, i chrust na opał, Zoja na ogół siadała i czytała. - Nie mieliśmy sił, by się bawić.

Jesienią, gdy jeszcze działały teatry i kina, chodziła do kina, bo tam dawali słodzoną wodę. Gdy kina i teatry zamknięto, pozostało już tylko radio. W inteligenckim mieście radio stało się wszystkim. Nadawane przez uliczne głośniki tykanie metronomu sygnalizowało groźbę nalotu. Potem rozlegał się komunikat: "Zagrożenie lotnicze! Zagrożenie lotnicze!". Głos Zoi Fiodorowej zmienia się - po mistrzowsku odtwarza ton spikera i wycie syreny alarmowej.

Gdy nie było alarmu, radio starało się w głodnym, zmarzniętym mieście podtrzymać nadzieję. Poetka i komentatorka Olga Berggolc stała się dla wielu jej symbolem. Ona sama wspomina, jak w drodze do przyjaciółki upadła na ulicy. Wycieńczona głodem runęła w śnieg przykrywający na wpół skostniałego już trupa. Była zbyt słaba, by się podnieść... I wtedy usłyszała swój własny głos czytający poezję. To z narożnego głośnika płynął nagrany przez nią program. Własny głos dodał jej sił, pozwolił wstać.

Poetka całe dnie spędzała w rozgłośni, gdzie było nieco cieplej. Pisała, pomagała innym. W styczniu 1942 r. pod dyktando szefa redakcji literackiej spisała informację o stanie orkiestry: "Pierwsze skrzypce umierają, bęben zmarł w drodze do pracy, róg francuski jest bliski śmierci".

Oprócz radia Zoi pozostała lektura. Czytała, co popadło - "Iliadę", "Odyseję", wiersze Konstantina Simonowa. Jeden z nich, o niewiernej żonie żołnierza, recytuje z pamięci - przejęta, ze świetną dykcją. Pisała także dziennik, ale zaginął podczas przeprowadzek.

Naprzeciwko Zoi siedział nieruchomy i milczący trzylatek Witia. Robił pod siebie. Wieczorem ciocia wracała z pracy, przynosiła menażkę zupy, dawała dzieciom po kawałku chleba. I spać...

- Któregoś dnia Witia zamiast siedzieć, położył się i nie mogłam go dobudzić. Pobiegłam po ciotkę. Obudziła go, przemywając mu twarz ciepłą wodą. Ale nawet wówczas się nie odezwał. Milkliwy jest do dziś i z oczami ma kłopoty, ale został wybitnym konstruktorem, projektuje systemy energetyczne.

Twarz Zoi rozjaśnia się, pro mienieje. Jakby tymi słowami wygrała wojnę.

Ludożercy

25 grudnia zwiększono przydział żywności - do 350 gramów chleba dla robotników i 200 dla pozostałych. Transporty przez Ładogę nie były jeszcze wystarczające, ale władze uznały, że bez takiego gestu ludność miasta utraci wszelką nadzieję. To było trafne posunięcie. "Rano dowiedziałam się o zwiększeniu przydziału chleba i rozpłakałam się z radości - mówiła cytowana w raporcie agentów NKWD anonimowa nauczycielka. Od razu pobiegłam do sklepu i na własne oczy widziałam, że w kolejce oprócz mnie płaczą też inne kobiety".

W tym czasie było już jasne, że Niemcy na razie nie podejmą szturmu na miasto - część wojsk oblegających Leningrad Hitler skierował do bitwy pod Moskwą, zaś siłę pozostałych jednostek równoważyły pod względem liczebności i sprzętu dywizje sowieckie zepchnięte do kotła leningradzkiego. Ci, którzy przeżyli tę zimę - w styczniu i w lutym śmiertelność wynosiła niemal 100 tys. miesięcznie - mogli liczyć na to, że przetrwają jeszcze jakiś czas. Na wiosnę najważniejszym problemem stało się uprzątnięcie trupów zalegających domy, ulice, podwórka. Mieszkańcy zrobili to sami - ocalili miasto przed epidemią.

Oblężenie przechodziło w krwawą rutynę. I kazało przywyknąć do nowych koszmarów.

- Czy podczas blokady słyszała pani o ludożercach? - pytam Zoję Fiodorową. Zaprzecza, twierdzi, że dowiedziała się o tym dopiero po wojnie. Nie bardzo potrafię jej uwierzyć. Wieść o mordercach porywających ludzi, zwłaszcza dzieci, na mięso rozniosła się po Leningradzie lotem błyskawicy. Zrazu myślano, że to plotka jak legenda o bombie, która nie wybuchła, a gdy ją otworzono, była wypełniona żywnością. Jednak ponurą pogłoskę potwierdziły wkrótce raporty milicji i NKWD.

"2 grudnia br. - donosił 13 gru dnia 1941 r. naczelnik NKWD w raporcie do Andrieja Żdanowa [jednego z najbliższych współpracowników Stalina - red.] - robotnik fabryki im. K. Marksa, A., członek WKP (b) od 1928 r., i jego syn Anatol, ur. 1925, ślusarz w tejże fabryce, zamordowali tymczasowo mieszkające w ich mieszkaniu, ewakuowane z miasta Łachta kobiety P. i M. Morderstwa dokonano młotkiem, po czym A. i jego syn rozebrali trupy toporem na części i złożyli w szopie. Ekspertyza wykazała, że w trupie P. brak klatki piersiowej. Przesłuchany A. stwierdził, że brakującą część trupa zjadł wraz z synem. W ostatnich dniach w mieście miało miejsce dziewięć przypadków ludożerstwa".

Raport prokuratury z 21 lutego 1942 r. podaje liczbę aresztowanych za ludożerstwo: w grudniu - 26 osób, w styczniu - 336, do połowy lutego - 494. W dwóch trzecich były to kobiety. Prokuratura zrazu wprowadziła rozróżnienie: czy sprawca zamordował, by zjeść, czy tylko jadł mięso ludzi martwych - ale w końcu oba czyny kwalifikowała tak samo, jako... bandytyzm. Sprawców na ogół rozstrzeliwano; czasami przed wykonaniem wyroku mordowali ich współwięźniowie.

Po wojnie milczano na temat ludożerstwa - zezwierzęcenie miało ogarnąć jedynie oblegających miasto faszystów.

Kobiety przestały rodzić. Jeszcze w grudniu 1941 r. urodziło się ponad 5 tys. dzieci. Do maja liczba urodzin spada o blisko tysiąc z każdym kolejnym miesiącem. W 1942 r. przyrost naturalny wyniósł zaledwie 6,2 promila - cztery razy mniej niż w ostatnim roku pokoju.

Podczas pierwszej zimy blokady zanikł popęd płciowy. Nikołaj Czukowski wspominał, jak udało mu się załatwić kąpiel dla kilku pracowników gazety marynarki wojennej, którzy od tygodni nie zdejmowali ubrań chroniących przed mrozem. Wśród kąpiących się była też młoda kobieta. Wszyscy myli się razem bez skrępowania czy jakiejkolwiek reakcji. Dopiero na wiosnę, gdy zrobiło się cieplej i wzrosły racje żywnościowe, gdy pojawił się cień nadziei, ludzie przypomnieli sobie o miłości i seksie.

"W całej tej niepewności jedno jest pewne: już po nas" - tak Lidia Ginzburg, eseistka i krytyk literacki, opisała nastroje pierwszego dnia wojny. "Później stało się jasne, że umieranie jest czymś trudniejszym, niż się to na pierwszy rzut oka wydawało".

Czystka

Jesienią 1941 r., gdy los Leningradu był jeszcze niepewny, Stalin czyścił miasto. Zabierał zeń wszystko, na czym mogło zależeć Niemcom. Ewakuowano za Ural wielkie zakłady przemysłowe, w tym fabrykę im. Kirowa produkującą ciężkie czołgi KV, które tak bardzo były potrzebne do obrony miasta. Wywożono też ludzi, w pierwszej kolejności element "niepewny narodowo" - Finów i Niemców.

10 października ewakuowano wielką, źle widzianą przez władze poetkę Annę Achmatową. "To nie była żadna litość Stalina - mówiła latem 1942 r. w Taszkiencie Jerzemu Pomianowskiemu. - On po prostu wywoził z miasta ludzi z autorytetem, z których Niemcy, gdyby zdobyli Leningrad, mogliby zrobić użytek".

Dymitr Szostakowicz, kompozytor Symfonii Leningradzkiej, której wykonanie w oblężonym mieście ogromnie podniosło morale mieszkańców, w rzeczywistości - jak pisze Salomon Wołkow - napisał ten utwór w Kujbyszewie, dokąd został ewakuowany. Tam też zainscenizowano słynne zdjęcie, na którym kompozytor w śnieżnej zamieci usuwa bombę z dachu leningradzkiego konserwatorium.

"Element" nie tylko deportowano. Ojciec Galiny Fanienko został aresztowany 28 czerwca i wkrótce potem rozstrzelany. Jako piętnastoletni chłopiec służył krótko w białogwardyjskiej armii gen. Denikina, a jego ojciec, carski generał, przebywał na emigracji.

- Za nic go zabili - mówi Galina i wargi jej bieleją. - Przez całe życie cierpiałam za to, że jestem córką wroga ludu. Dopiero niedawno udało mi się zobaczyć jego akta. Nic tam nie ma poza jednym donosem sąsiadki, że mój ojciec "powiedział coś antysowieckiego, białogwardyjska swołocz". W 1997 r. został zrehabilitowany - i ja też.

Listy "wrogów" przewidzianych do likwidacji na wypadek wojny NKWD sporządziło dużo wcześniej. Nie wiadomo jednak, czy ojciec Fanienko zostałby rozstrzelany, gdyby nie ów donos.

Wyrok na miasto

Z początku NKWD działało dyskretnie; Achmatowa wspomina pierwsze dwa miesiące wojny jako okres ulgi, bo tajnej policji nie było widać. Być może dlatego na początku blokady pojawiła się w mieście rzecz dawno niewidziana - antysowieckie ulotki. NKWD raportowało, że 9 stycznia 1942 r. na peronie Dworca Moskiewskiego rozrzucono rękopiśmienne ulotki, które głosiły: "Obywatele! Precz z władzą, która każe nam umierać z głodu! Obywatele, idźcie do rajkomu [komitetu dzielnicowego partii - red.], żądajcie chleba. Precz z wodzami! Obywatele! Dlaczego nas okłamują i nie dają jedzenia? Precz z rajkomami! Otworzyć front i niech wszyscy wyjdą z miasta!". Autorowi nadano kryptonim "Buntownik" i wszczęto śledztwo.

Jak wynika z raportów i NKWD, i niemieckiego wywiadu, zimą 1941 r. koncepcja poddania miasta, a przynajmniej uczynienia zeń miasta otwartego, miała w Leningradzie wielu zwolenników. Mieszkańcy nie mogli wiedzieć, że już 22 września niemieckie dowództwo wydało tajną dyrektywę nr 1a 1601/41, zatytułowaną "Przyszłość miasta Petersburg". Głosiła ona:

"1. Führer postanowił zetrzeć miasto Petersburg z powierzchni ziemi. Po pokonaniu Rosji Sowieckiej nie będzie już najmniejszego powodu dla dalszego istnienia tego dużego miasta. Także Finlandia poinformowała nas o swym braku zainteresowania dalszym istnieniem tego miasta tuż przy jej nowych granicach.

2. Uprzednie wnioski Marynarki, by zachować nabrzeża, przystań i instalacje portowe, znane są OKW [Naczelnemu Dowództwu Wojsk - red.]. Ich spełnienie nie będzie jednak możliwe w związku z linią generalną wobec Petersburga.

3. Proponuje się objąć miasto ścisłą blokadą oraz poprzez ostrzał artyleryjski wszelkiego kalibru i nieustanne bombardowania z powietrza zrównać je z ziemią. Jeżeli wytworzy to w mieście sytuację, w której dojdzie do wezwań do kapitulacji, zostaną one odrzucone".

Oznaczało to zwrot w niemieckiej strategii - wcześniej bowiem Hitler planował zdobycie miasta, paradę zwycięstwa przed Pałacem Zimowym i triumfalny bankiet w hotelu Astoria; przygotowano nawet stosowne zaproszenia i przepustki. Jednak ofensywa na Moskwę rozwijała się nie po myśli Niemców, Hitler postanowił więc przerzucić na front centralny znaczną część sił szturmującej miasto grupy armii Północ. Tym samym los Leningradu został przez Niemców przesądzony...

Także dowództwo sowieckie od początku odrzucało możliwość kapitulacji czy choćby ogłoszenia Leningradu miastem otwartym.

Tego wszystkiego jednak mieszkańcy Leningradu jesienią 1941 r. nie wiedzieli. Dlatego nadzieje na kapitulację, choć zdradzieckie, nie były przecież tak całkiem bezrozumne. - Ludzie nie wiedzieli, co tak naprawdę Niemcy chcą z nimi zrobić - przypomina historyk Andriej Łomagin. - Nie było żadnej łączności z terytoriami okupowanymi; dopiero pierwsza udana kontrofensywa w styczniu 1942 r. pozwoliła ujawnić zbrodnie niemieckie.

Z dziennika Lidii Osipowej, żony wybitnego filozofa Iwanowa-Razumnika, wynika, że większość inteligencji w podmiejskim Puszkino, gdzie mieszkała, była zdania, że "należy dać Niemcom szansę". Proniemieckie nastroje zaczęły opadać dopiero w lutym 1942 r. "Leningradzka Prawda" pisała wówczas: "Niemcy Leningradu zdobyć nie chcą - nie pozostaje więc nic innego, jak się bronić".

"Buntownik"

"Kwestia żydowska jest coraz bardziej gorąca wśród ludności - donosił 7 października wywiad 18. Armii - zaś NKWD nie podejmuje już środków przeciw antysemitom".

- Rzeczywiście - mówi Łomagin - jak wynika z raportów partyjnych, antysemityzm narastał aż do października 1942 r. NKWD w swoich raportach nie przywiązywało doń większej wagi, choć Żdanow na jednym z plenów Komitetu Centralnego partii mówił, że trzeba nasilić walkę z antysemityzmem. Jednak NKWD, gdy nie zajmowało się tropieniem białych i trockistów, zajmowało się bardziej namacalnymi wrogami - szpiegami i dywersantami. Antysemici nie wydawali się zapewne wielkim zagrożeniem dla bezpieczeństwa miasta.

Bez porównania groźniejszy był wspomniany już "Buntownik" - i bezpieka nie szczędziła sił, by go namierzyć i schwytać. Obstawiono dworzec, zaalarmowano agenturę na kolei. Sprawdzono 18 tys. teczek personalnych pracowników kolei w celu porównania charakterów pisma. Bez rezultatu...

Jednak jesienią 1942 r. przechwycono dwa "antysocjalistyczne anonimy" wysłane do Żdanowa w kopertach typu "sekretki". Analiza grafologiczna wykazała, że wyszły spod pióra "Buntownika", zaś analiza chemiczna potwierdziła, że napisano je na takim samym papierze, jakiego wcześniej użyto do ulotek. Ustalono, że "sekretki" są w sprzedaży tylko w dzielnicach Smolneńskiej i Wołodarskiej. Cenzura zaczęła intensywnie sprawdzać wszystkie listy wysyłane w "sekretkach". Zbadano 1023 listy - bezskutecznie.

W styczniu 1943 r. przechwycono trzy nowe anonimy od "Buntownika". W jednym z nich wyrażał niezadowolenie z powodu orzekania kar więzienia za naruszanie dyscypliny pracy. Ustalono, że w obu dzielnicach takie kary orzeczono wobec 753 pracowników, a ich rodziny liczyły łącznie 2100 osób. Wszystkich poddano inwigilacji. Równolegle w administracji obu dzielnic przebadano 13 tys. pism od obywateli w celu porównania charakterów pisma, zaś w archiwach milicji przebadano w tym samym celu dokumenty 5732 osób. Wreszcie w 16 głównych zakładach pracy obu dzielnic przebadano 64 770 ankiet personalnych. Na próżno. "Buntownik" wciąż był nieuchwytny.

27 września 1943 r. wysłał do Żdanowa kolejne anonimy. Tym razem był nieostrożny - ujawnił, że pracuje w wydziale obróbki na gorąco, i wyraził niezadowolenie ze sposobu przydzielania dodatkowych kartek na żywność. Ustalono, że takich wydziałów nie ma w fabrykach dzielnicy Smolneńskiej i raz jeszcze sprawdzono akta personalne pracowników owych wydziałów w dzielnicy Wołodarskiej. Podejrzenie padło na stalownika w hali nr 42 zakładów Bolszewik Siergieja Wasiliewicza Łużkowa - urodzonego w 1893 r. w mieście Opoczka obłasti kalininskiej, pochodzenia chłopskiego, Rosjanina, bezpartyjnego, dwukrotnie karanego: za kradzież broni palnej i za oszustwo, mającego krewnych w Polsce. Ekspertyza grafologiczna potwierdziła, że to on jest "Buntownikiem".

Aresztowany przyznał się do winy. Zeznał: "Będąc nieprzejednanym wrogiem władzy radzieckiej, ja, Łużkow, wykorzystując trudności, do jakich doszło w Leningradzie zimą 1941-42 r., postanowiłem doprowadzić do powstania antysowieckich elementów przeciwko władzy sowieckiej. W tym celu pisałem kontrrewolucyjne ulotki o charakterze pogromowo-powstańczym i rozrzucałem je na ulicach Leningradu". Łużkowa po śledztwie przekazano sądowi wojskowemu, o czym naczelnik NKWD w Leningradzie Kubatkin donosił 12 grudnia 1943 r. w tajnym raporcie dla sekretarza komitetu miejskiego Kuzniecowa.

Podliczmy. Śledztwo w sprawie "Buntownika", którego ulotki wyrażały protest przeciw polityce władz i wzywały do uczynienia z oblężonego Leningradu miasta otwartego - co w demokratycznym państwie nie stanowiłoby przestępstwa - trwało niemal dwa lata. Przebadano dokumenty ponad 100 tys. osób - co siódmego mieszkańca Leningradu. Organizacji, która była w stanie przeznaczyć tak ogromne środki na rozwikłanie tak błahej sprawy, z całą pewnością nie groziło, że utraci kontrolę nad miastem.

- W pierwszych miesiącach oblężenia - podaje Łomagin - NKWD zwerbowało półtora tysiąca nowych agentów. Jest to tym bardziej znaczące, że w tym samym czasie liczba członków partii spadła, a 90 proc. partyjnych nie płaciło składek. NKWD nie mogło swoim agentom zaoferować zbyt wiele, skoro kilkudziesięciu oficerów tajnej policji podczas oblężenia zmarło z głodu - dopiero od lutego 1942 r. uzyskali oni dostęp do partyjnych stołówek. Bezpieka mogła jednak w wypadku odmowy współpracy zabrać coś istotnego - mogła pozbawić pracy.

Można założyć, że cały personel sklepów, gdzie wydawano żywność (było ich 600) pracował dla NKWD, podobnie jak personel szpitali zwolniony z obowiązku służby na froncie. Ustawowy obowiązek współpracy z organami miało 10 tys. członków służb porządkowych powołanych przez komitety domowe. Tak osiągnięto normę, która przewidywała, że w każdym zakładzie 3 proc. pracowników stanowić winni agenci. Tropili wszystkich - od ludzi, którzy krytykowali przydziały kartkowe, po tych, którzy nawoływali, by poddać miasto.

Tej roli NKWD - przerażającej i kluczowej - żadne muzeum nie odnotowuje. To mieści się już poza ramami urzędowo uzgodnionej pamięci. "Zaraz, zaraz - mówią mi w Muzeum Obrony - przecież u nas była o tym wystawa: NKWD w obronie Leningradu". To wszystko.

Pamięć wysiedlona

- Poddać miasto? Nigdy, wykluczone! Nikt o tym nawet nie myślał! - Zoja Fiodorowa odrzuca samą myśl o tym, choć przecież jest wyrozumiała dla ludzkich słabości. Aktywnie działa w Towarzystwie Mieszkańców Leningradu Czasu Blokady, do którego należy połowa żyjących do dziś "blokadników". Gdy pojawiły się doniesienia, że wśród członków towarzystwa są też fałszywi "blokadnicy", którzy niezasłużenie powołują się na wojenne doświadczenia, udało się jej udaremnić próby przeprowadzenia weryfikacji członków.

- Ilu może być tych fałszywych? Dwie dziesiąte procent? A u nas są ludzie starzy, schorowani - to oni mają teraz ganiać za jakimiś dokumentami, potwierdzeniami? Przecież tak nie można!

Słucham i nie bardzo rozumiem. Dlaczego ktoś miałby się podszywać pod "blokadnika"?

- Dlaczego? Ano dlatego, żeby dostać zniżkę na kolejkę miejską!

Zniżka na bilet. Tabliczka na Newskim Prospekcie. Heroiczne monumenty. I ogromna pusta przestrzeń Cmentarza Piskariewskiego, gdzie w trawiastych kopcach - na których umieszczono jedynie godło z sierpem i młotem, numer i rok - spoczywają szczątki 480 tys. ofiar blokady. Do jednego z rosnących tam drzew ktoś przybił porcelanową tabliczkę ze zdjęciem młodego mężczyzny: "Władimir Borowikow, 1909-1942". To jedyny indywidualny akcent, jaki tam spotkałem.

Pamięć została wysiedlona. Trwa jedynie w symbolicznych miejscach, na cmentarzach... W podręcznikach szkolnych nie ma z reguły niemal nic: "Leningrad znalazł się w blokadzie", "Niemiecko-faszystowskie wojska nie zdołały zawładnąć Leningradem". Jeśli pisze się więcej, to często błędnie - myli się daty, liczby, nazwy. Jakby to była cudza historia...

Chodzi o to, że nikomu nie jest łatwo uznać ją za swoją. To nie jest, wbrew pomnikom, historia triumfu sowieckiego państwa, które w stopniu niewiele tylko mniejszym od najeźdźców ponosi winę za koszmar blokady. Ale nie da się też zrobić z tego antykomunistycznej legendy - to komuniści zorganizowali obronę miasta, zaś antykomunizm musiał oznaczać służbę Hitlerowi, który leningradczyków nie chciał mieć nawet za niewolników. Nie jest to wreszcie historia indywidualnego heroizmu - niczym w obozach każdy, kto przeżył, przeżył dzięki temu, że ktoś inny zginął.

Zoja Fiodorowa do dziś pamięta twarze tych, którym wówczas nie dała chleba. Staruszki z Muzeum Blokady nie chcą nawet o tym rozmawiać.

Gdy nikt nie chce rozmawiać o przeszłości, staje się ona niczyja - i ginie. W Rosji dodatkową trudność stanowi to, że nikt jeszcze nie wymyślił nowego języka, w którym można by rozmawiać o rosyjskim XX wieku. Jedyną monografią blokady, którą powszechnie uznaje się za wiarygodną, pozostaje "900 dni Leningradu" wojennego korespondenta "New York Timesa" Harrisona Salisbury'ego. Książka ukazała się na Zachodzie w 1964 r.; przez dziesięciolecia była zakazana przez sowiecką cenzurę.

- Przecież nie można na każdym domu umieścić tabliczki - macha ręką Zoja Fiodorowa.

Artykuł stanowi skróconą wersję rozdziału książki "10 dni Europy. Migawki ze stulecia", którą przygotowuje do druku wydawnictwo Bertelsmann

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.