Rosja dziś - mafia upaństwowiona

Niegdyś car wysyłał urzędnika na prowincję, ale mu nie płacił. Urzędnik musiał więc ?karmić się? sam. Dziś w Rosji ściąganiem haraczy od przedsiębiorców trudni się milicja i służby specjalne. Zdaniem doradcy na Kremlu - taka ucywilizowana korupcja jest dużo lepsza od dzikiej. Lepiej, gdy biorą nie bandyci, lecz przedstawiciele władzy. Artykuł Wacława Radziwinowicza

Krocząc pewnie ku olśniewającemu zwycięstwu w wyborach prezydenckich, Władimir Putin nie prowadzi kampanii wyborczej. Nie zwołuje wieców swych zwolenników, nie dyskutuje z konkurentami przed kamerami telewizji, zrezygnował nawet z bezpłatnego czasu antenowego. Zbyt jest zajęty rozstrzyganiem spraw wagi państwowej.

Jednak programy informacyjne ogólnokrajowych sieci telewizyjnych zmieniły się w codzienny teatr jednego aktora. Podporządkowane kremlowskiemu dworowi media skrupulatnie śledzą każdy krok prezydenta, utwierdzając Rosjan w przekonaniu, że pod jego rządami kraj stał się stabilny, a postępowanie władz "przewidywalne". Ton relacji jest zawsze triumfalny.

Kilka tygodni temu władze rozesłały wici wśród moskiewskich dziennikarzy, zapowiadając bardzo ważne wydarzenie. Zaintrygowani dziennikarze z trudem pomieścili się w 14 autobusach. Gdy dotarli na Kreml, z ust prezydenta usłyszeli: - Nie będę się zajmował pi-arem [słówko to zrobiło w Rosji wielką karierę, zastępując dawną "propagandę"].

Nowa droga, nowe życie, nowa Rosja

W ostatnim tygodniu lutego obowiązki głównego gospodarza kraju wezwały Putina na Daleki Wschód, gdzie uroczyście otwierał przejazd drogowy z Chabarowska do Czyty. Jak można się było dowiedzieć z telewizji, chodzi o "ostatni odcinek transkontynentalnej trasy łączącej Paryż z wybrzeżem Oceanu Spokojnego". Słowem, miał to być sukces na miarę uruchomienia 101 lat temu Kolei Transsyberyjskiej.

Droga z Chabarowska do Czyty liczy 2150 km. Jej budowa ciągnie się od 1964 r. Skończy się, jak dobrze pójdzie, w roku 2008. Ale od lat jeżdżą tą trasą śmiałkowie przerzucający z dalekowschodnich portów do miast syberyjskich używane japońskie samochody. Ilu z nich zgasły silniki przy 40-stopniowym mrozie, ilu zamarzło? Ci, którzy stale zajmują się tym procederem, twierdzą, że każdej zimy ginie w ten sposób kilkadziesiąt osób.

Do dziś ukończono zaledwie czwartą część trasy. Reszta to drogi szutrowe lub gruntowe wyjeżdżone w tajdze przez kierowców "japonek".

Co więc otwierał Putin? Most przez Amur pod Chabarowskiem oddany do użytku... dwa lata temu. W telewizji można było dostrzec, że sam prezydent czuł się nieswojo, stojąc przed biało-niebiesko-czerwoną wstęgą przy wjeździe na most. Nie chciał jej nawet przeciąć - oddał nożyce dwóm stojącym w pobliżu robotnikom.

Potem jednak na most wjechały załadowane ziemią wielkie wywrotki z transparentami: "Nowa droga, nowe życie, nowa Rosja".

Kłamstwo ma długie nogi

Tydzień wcześniej prezydent jako głównodowodzący sił zbrojnych demonstrował narodowi, że nowe życie rozpoczęła też armia rosyjska. Na pokładzie atomowego okrętu podwodnego "Archangielsk" wypłynął na manewry Floty Północnej. Manewry zorganizowano na Morzu Barentsa - tym samym, gdzie latem 2000 r., też w czasie ćwiczeń, eksplozja torped rozerwała "Kursk".

Agencje informacyjne i "Krasnaja Zwiezda" (oficjalny organ armii) od kilku dni zapowiadały, że Putin z mostka "Archangielska" będzie obserwował, jak przepływający w pobliżu atomowy okręt podwodny "Nowomoskiewsk" odpali z głębin morza dwie rakiety balistyczne Siniewa (RSM-54), które trafią w poligon Kura na Kamczatce.

Prezydent niepotrzebnie marzł przez kwadrans na mostku "Archangielska". Pierwsza rakieta zaklinowała się na wyrzutni, odpalanie drugiej trzeba było odwołać. Nazajutrz w rejon manewrów przypłynęła "Karelia", bliźniak "Nowomoskiewska". Z jej pokładu udało się odpalić siniewę, ale rakieta zaraz po starcie zeszła z kursu i załoga dała jej rozkaz samozniszczenia.

Dowódcy Marynarki Wojennej od razu przypomnieli sobie, jak w żywe oczy udawało im się kłamać po tragedii "Kurska". Wtedy opowiadali, że "okręt położył się na dnie, a załodze podajemy powietrze i żywność". Teraz najpierw twierdzili, że jakiś "obcy sputnik zablokował" sygnał startu rakiet z "Nowomoskiewska" (w 2000 r. ci sami ludzie mówili o obcej łodzi podwodnej, która staranowała "Kursk"). Potem szef marynarki admirał Władimir Kurojedow oświadczył, że obserwatorom coś się pomieszało, bo przecież w czasie manewrów nikt nie zamierzał odpalać pocisków Siniewa. Rakiety miały startować tylko "umownie", czyli na niby.

Telewizje państwowe w relacjach z ćwiczeń na Morzu Barentsa nie wspominały o rakietowych niewypałach. Przekazały wystąpienie Kurojedowa, który ocenił przebieg manewrów "zadowalająco", a "w niektórych aspektach - celująco" (dopiero dwa tygodnie później Putin zapowiedział, że manewry trzeba będzie jednak powtórzyć). Przy okazji Rosjanie dowiedzieli się, że oto ich kraj znów stoi - jak niegdyś ZSRR - "na czele całej planety", bo posiada nowe rakiety balistyczne, którym nie oprze się żaden istniejący ani żaden obecnie budowany system obrony przeciwrakietowej. Jak zapewnił kanał ORT, wojskowi amerykańscy, dowiedziawszy się o tym cudzie techniki, "aż się trzęsą z zazdrości".

Te "piarowskie" zabiegi wojskowych i propagandzistów mają długą tradycję. Flota Północna popisywała się swą potęgą na Morzu Barentsa przed 23 lutego - który w ZSRR obchodzono jako Dzień Armii Czerwonej, a po upadku komunizmu nazwano Dniem Obrońcy Ojczyzny (pod rządami Putina stał się on dniem wolnym od pracy).

23 lipca upamiętnia rocznicę klęski bolszewików pod Narwą w 1918 r., którą historycy radzieccy przez dziesięciolecia przedstawiali jako pierwsze zwycięstwo robotniczo-chłopskich wojsk Rosji Radzieckiej.

Lista "Izwiestii"

Trzy dni po zdymisjonowaniu przez Putina rządu Michaiła Kasjanowa dziennik "Izwiestia" zastanawiał się, kto zostanie nowym premierem. Gazeta wytypowała pięciu kandydatów.

Pierwszy to Borys Gryzłow, lider prokremlowskiej partii Jedna Rosja, która zwyciężyła w grudniowych wyborach parlamentarnych i w nowej Dumie dysponuje przygniatającą większością głosów.

Drugi to ekonomista Aleksander Żukow, zaliczany do - jak mawiają w Rosji - "chłopców harwardzkich", prozachodnich zwolenników reform wolnorynkowych. Żukow ma za sobą roczny staż na Uniwersytecie Harvarda.

Nie bez szans był też Siergiej Głaziew - rywal Putina w wyborach prezydenckich. Również ekonomista, ale o poglądach skrajnie przeciwnych Żukowowi. Głaziew propaguje bolszewicką ideę, by nowym rosyjskim kapitalistom odebrać dochody ze sprywatyzowanych przedsiębiorstw i "oddać narodowi". Eksperci "Izwiestii" nie wykluczali, że dziś Kreml mógłby uznać taką ideologię za "przydatną".

Kolejnym kandydatem był Władimir Litwinienko, rektor Petersburskiego Uniwersytetu Górniczego. Nadaje się na szefa rządu, bo jest z Sankt Petersburga, od dawna zna Putina i był promotorem jego pracy doktorskiej.

Wreszcie Aleksander Chłoponin, gubernator Kraju Krasnojarskiego. O tym, że mógłby stanąć na czele rządu, gazeta wnioskowała z tego, że kilka dni po zdymisjonowaniu Kasjanowa Putin pojechał do Krasnojarska.

Ani "Izwiestia", ani żadna z moskiewskich gazet nie wymieniła nazwiska Michaiła Fradkowa. Dziennikarze mogli bowiem co najwyżej wróżyć z fusów. Nawet dla ekspertów najpoważniejszego dziś w Rosji dziennika Kreml stanowi nieprzeniknioną zagadkę. Administracja Putina odcięła się od społeczeństwa - jak mówią w Rosji - "kamienną ścianą", zza której nie wydostanie się żaden przeciek.

Spekulacje "Izwiestii" dowodzą także, że nawet dobrze poinformowani analitycy nie rozumieją, czego tak naprawdę chce prezydent rządzący Rosją już od czterech lat. Bo gdyby rozumieli, nie mogliby umieścić na jednej liście ludzi tak różnych jak Żukow i Głaziew.

Borys Jelcyn też bywał nieprzewidywalny i raczył nas niespodziankami, był jednak łatwiejszy do rozszyfrowania. Wiosną 1999 r. Dziennik "Izwiestia" nie miał trudności z wytypowaniem Siergieja Stiepaszyna na nowego premiera po Jewgieniju Primakowie. Gdy zaś Jelcyn zdecydował, że nowym szefem rządu i kandydatem na nowego prezydenta będzie Putin, sam zaprosił na Kreml redaktora naczelnego "Izwiestii", by mu oznajmić, że wkrótce wskaże swego "dziedzica".

Mamy jeszcze kodeksy

Kiedy Putin cztery lata temu zaczynał rządzić Rosją, wydawało się, że kraj wchodzi prosto i pewnie na drogę wiodącą do modernizacji i wolnego rynku.

Nad projektami reform dosłownie dzień i noc pracowali młodzi eksperci z tzw. Centrum Grefa (od nazwiska 36--letniego wówczas Germana Grefa, ekonomisty z Sankt Petersburga, który w maju 2000 r. został ministrem rozwoju gospodarczego i handlu). Pamiętam, z jakim entuzjazmem 28-letni Arkadij Dworkowicz, jeden z najbliższych współpracowników Grefa, opowiadał mi, że wkrótce Rosja będzie mieć kodeks ziemski po raz pierwszy w historii tego kraju zezwalający na swobodny obrót ziemią, a także nowy kodeks cywilny i nowoczesne prawo podatkowe.

Jesienią 2001 r. na wyjazdowej sesji Światowego Forum Ekonomicznego w Moskwie liderzy międzynarodowych koncernów ze szczerym entuzjazmem oklaskiwali Putina opowiadającego o nowych kodeksach i reformach. Kreml zdążył już sobie podporządkować telewizję NTW i kończył rozprawę z jej założycielem, magnatem medialnym Władimirem Gusińskim. Zagraniczni biznesmeni przyznawali więc, że Mr Putin ma ciężką rękę, ale Rosją trudno rządzić w inny sposób. Najważniejsze, że cywilizuje kraj, wyprowadza go z zacofania i izolacji. Bo przecież nowe kodeksy...

I rzeczywiście, kodeksy zostały uchwalone. Niewiele jednak znaczą.

- Rosja wciąż nie osiągnęła poziomu choćby XIX-wiecznych Prus, gdzie chłop, który wszedł w konflikt z Otto-nem Bismarckiem, mógł rzucić w twarz kanclerzowi: "W naszym kraju mamy jeszcze sądy". Gdyby u nas ktoś dziś ośmielił się powiedzieć coś takiego Putinowi, zapewne usłyszałby, że miejsca w psychuszkach też mamy - mówi znany obrońca praw człowieka Siergiej Kowaliow.

Słowo staje się prawem

W ostatnim tygodniu lutego do Moskwy zjechali przedstawiciele wsi rosyjskiej. W czasie zjazdu skarżyli się m.in. na to, że w wielu regionach byli kołchoźnicy nie mogą przejmować na własność ziemi należącej do zbankrutowanych kołchozów i sowchozów. Rolnikom nie przyszło jednak do głowy domagać się praw, które gwarantuje kodeks ziemski. Jak za cara zwrócili się do Putina z apelem, by "przywrócił sprawiedliwość".

Kiedy jesienią trafił do aresztu najbogatszy wtedy Rosjanin, szef Jukosu Michaił Chodorkowski, jego współpracownicy, rodzina i adwokaci nie powoływali się zbyt głośno na paragrafy kodeksu karnego. Przede wszystkim apelowali do Putina, by zajął stanowisko. Gdy prezydent oznajmił, że nie jest w stanie wpływać na decyzje niezależnej prokuratury, Rosja zrozumiała, że oligarcha będzie siedzieć, bo do więzienia posłał go Kreml.

- W Rosji nie buduje się żadnej "dyktatury pisanego prawa", o której tyle trąbi nasza propaganda. Prawem jak w czasach samodzierżawia jest żywe słowo głowy państwa. To ono, a nie paragrafy jakiegoś kodeksu, decyduje, kto będzie siedział, a kto nie, kto będzie się bogacić, a kto straci wszystko - mówił mi na kilka tygodni przed śmiercią zastrzelony wiosną zeszłego roku liberalny deputowany do Dumy Siergiej Juszenkow.

Płotki i rekiny

Gdy Chodorkowski trafił za kratki, Jegor Gajdar - były szef rządu i ojciec rosyjskich reform - ostrzegał, że wojna władzy z Jukosem prowadzi wprost do katastrofy gospodarczej kraju, bo wywoła panikę wśród średnich i małych biznesmenów.

Drobni i średni przedsiębiorcy, szczególnie ci z prowincji, stanęli jednak murem po stronie Kremla w jego wojnie z "krupniakiem" - wielkim biznesem tuczącym się na wydobyciu i eksporcie surowców.

Mały biznes nienawidzi oligarchów lutą nienawiścią. Wcale nie dlatego, że tamci zagarnęli warte miliardy dolarów pola naftowe, rafinerie, pokłady rud i huty - dzięki oszustwom, wymuszeniom, łapówkom, uprowadzeniom, zabójstwom i zwykłym kradzieżom. Na przykład Roman Abramowicz, najbogatszy obecnie Rosjanin (jego majątek ocenia się na 10-13,5 mld dol.), właściciel klubu Chelsea, zaczął od tego, że ukradł pociąg z ropą. Ostatnio władze Rosji oskarżyły go, że wykręcił się od zapłacenia państwu podatków na kwotę... miliarda dolarów. Być może i Abramowicz wkrótce trafi tam, gdzie siedzi Chodorkowski. Rosjanie nie będą po nim płakać.

Na rosyjskiej prowincji oligarchów nienawidzi się za to, że dławią i niszczą średni i drobny biznes, bezwzględnie podporządkowując sobie całe miasta i regiony.

- To było jak grom z jasnego nieba - opowiada były dyrektor i współwłaściciel zakładów mięsnych w jednym z miast środkowej Syberii. - Przyszli do mnie dwaj eleganccy młodzi ludzie. I tak od razu, od progu, poprosili mnie, żebym oddał swoją firmę wielkiej spółce naftowej. Po dobroci. Obiecywali, że zapłacą odstępne. Grozili, że jeśli się nie zgodzę, to mnie posadzą i nie dostanę nic. Wyrzuciłem ich. Parę dni później wrócili z grubą teczką dokumentów i powiedzieli mi, za co można by mnie posadzić. A potem wezwał mnie na rozmowę prokurator z prokuratury obwodowej. I tak "po przyjacielsku" przyznał, że interesują go akurat te same sprawy, o których mówili tamci młodzi ludzie. Zrozumiałem, że nie mam szans. Zgodziłem się na układ. Gdybym tego nie zrobił, trafiłbym do aresztu. Albo na przykład zderzył się z ciężarówką...

Nieźle znam kilka miast syberyjskich, którymi rządzą wielkie spółki naftowe. Lokalne władze i administracja są im bezwzględnie podporządkowane. Prywatny biznes niezależny od gigantów naftowych praktycznie nie ma tu wstępu.

Przykład idzie z góry

Jednak zamieszanie wokół Chodorkowskiego z czasem okazało się bardzo niebezpieczne także dla prowincjonalnych średniaków.

- Ludzie, którzy rządzą regionami Rosji, są przekonani, że Kreml kazał zamk-nąć szefa Jukosu, by odebrać mu bogactwa. A odbiera się przecież zawsze po to, by potem komuś oddać - mówi przedsiębiorca z uralskiego Permu. - Szefowie administracji regionalnych, naczelnicy regionalnej milicji i służb specjalnych uznali więc, że dostali z Moskwy komendę: "Bierz!". Że teraz im wolno przycisnąć "swoich Chodorkowskich" i nieźle się przy tym obłowić.

Nim jednak mój rozmówca wypowiedział te słowa, włączył na cały regulator radio w swym gabinecie, a potem szeptem zaproponował: - Może byśmy pogadali w pobliskim parku...

W Moskwie to, co zaczęło się dziać na prowincji, nazwano "procesem naśladownictwa". - Przedstawiciele władz regionalnych naśladują to, co robi centrala. Starają się podporządkować sobie jakiś miejscowy biznes. Te praktyki stały się ostatnio powszechne - twierdzi Michaił Dieliagin, szef Instytutu Problemów Globalizacji, do niedawna doradca gospodarczy premiera Kasjanowa, a na początku lat 90. ekonomiczny ekspert administracji kremlowskiej.

Anton Tołmaczow, biznesmen z Permu, jest przekonany, że padł ofiarą systematycznego polowania ludzi z władz miasta na cudze dobro. Były lekarz pediatra założył firmę Lege Artis zajmującą się reklamą. Chciał wystawić w mieście billboardy. Ale do 1998 r. nikt z władz Permu nie chciał nawet o tym słyszeć. Tłumaczyli, że treść ulicznych reklam musi zatwierdzać jakiś organ władzy państwowej. A skoro nie ma już cenzury, nie wiadomo, kto miałby to robić. Tołmaczow przekonywał, że cała Moskwa obstawiona jest billboardami. Ale Perm, centrum radzieckiej zbrojeniówki, przez dziesięciolecia był miastem zamkniętym. Tu wciąż obowiązywały inne poglądy, panowały inne obyczaje.

Zielone światło Anton dostał dopiero wtedy, gdy premierem został młody liberał Siergiej Kirijenko. W kilka dni załatwił formalności. 14 sierpnia 1998 r. postawił pierwszą tablicę. Trzy dni później był bankrutem. Krach finansowy państwa sprawił, że przepadły wszystkie pieniądze, które trzymał w bankach. Ale, jak mówi, wtedy właśnie przyszły najlepsze czasy dla biznesu. Urzędnicy zadowalali się mniejszymi łapówkami, chętnie szli na rękę tym, którzy byli jeszcze w stanie coś płacić. A i bandyci zbierający reket stali się mniej zachłanni. Lege Artis szybko dorobiło się ponad 50 tablic. Każda daje około 3 tys. dol. czystego zysku rocznie.

Firmie i jej właścicielowi wiodło się znakomicie do czasu, kiedy merem Permu został były szef miejscowej milicji, a wraz z nim do władz miasta przyszli koledzy ze służby - niczym byli funkcjonariusze KGB ściągnięci przez Putina na Kreml.

Ci - jak nazywa ich Anton - "żarłoczni oberwańcy" unieważnili stare zezwolenia na billboardy, a nowych nie wydają. - Nie mamy licencji, nasz biznes stał się więc nielegalny. Merostwo wzywa mnie i innych właścicieli tablic, żebyśmy usunęli je z ulic. Oczywiście na własny koszt. A jednocześnie dostaję propozycję, żebym sprzedał tablice po 150 dol. za sztukę nowej firmie, która należy do krewnych ludzi z władz miasta. Ta firma wcale nie chce się zajmować biznesem. Obiecuje, że za część zysków od razu wydzierżawi mi moje własne billboardy. Będę miał stałe dochody, stabilny, bezpieczny biznes... I nie będę już miał żadnych kłopotów.

Mafiosi w mundurach

"Jesteśmy grupą oficerów Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Pomagamy odzyskiwać długi, gwarantujemy bezpieczeństwo firmom, rozwiązujemy ich problemy prawne oraz problemy z organami władz państwowych" - na to ogłoszenie, które pojawiło się w TWC (moskiewska telewizja regionalna), zwrócił moją uwagę Konstantin Borowoj, założyciel i lider marginalnej dziś Partii Wolności Gospodarczej.

- To musi być prowokacja, i to szyta grubymi nićmi. Przecież oni proponują normalną kryszę - próbowałem zlekceważyć anons.

Krysza oznacza dosłownie "dach". W Rosji słowem tym określa się ochronę firm gwarantowaną przez mafię.

- Wcale nie. To poważna oferta handlowa poważnych facetów. Bandyckie krysze to już przeszłość, można je spotkać jedynie w naszych filmach kryminalnych. Ochroną zajmują się dziś ludzie ze służb specjalnych i milicji. Usługi oficerów FSB są najdroższe, ale i najbardziej cenione - zapewnia Borowoj.

To samo mówi Michaił Dieliagin: - Tym biznesem zajmują się teraz, praktycznie rzecz biorąc, tylko milicja i specsłużby. W zasadzie wszystkie, może z wyjątkiem Federalnej Służby Ochrony [odpowiednik naszego Biura Ochrony Rządu].

- To stara tradycja rosyjska. Kiedyś nazywało się to karmlenijem. Car wysyłał urzędnika na prowincję, ale mu nie płacił. Przedstawiciel władzy musiał więc "karmić się" sam. Zorganizowana, ucywilizowana korupcja jest dużo lepsza od korupcji dzikiej, żywiołowej. Poza tym lepiej, gdy biorą nie bandyci, lecz ludi gosudaria ["ludzie państwowi" czy raczej "ludzie władcy"] - przekonywał mnie jeden z doradców administracji kremlowskiej. Najpierw pozwolił mi nagrać naszą długą rozmowę na dyktafon, a potem poprosił, bym nie podawał jego nazwiska.

- To nonsens - próbowałem oponować. - Kto obroni przedsiębiorcę, jeśli ludzie ze służb odpowiedzialnych za przestrzeganie prawa niemal oficjalnie "karmią się" reketem i łapówkami?

- Niektórzy nasi eksperci, tacy jak Georgij Satarow, załamują ręce nad tym, że korupcja i usługi "krysz czerwonych" - czyli oferowanych przez funkcjonariuszy państwowych - pochłaniają prawie tyle, ile wynosi budżet państwa. Zapominają jednak, że te pieniądze to smar, dzięki któremu nasza anachroniczna, tandetna machina państwowa jakoś się kręci. Gdyby tego smaru zabrakło, mielibyśmy pełną stagnację. Brzmi to mało demokratycznie i postępowo, ale takie są realia - podsumował mój rozmówca i dodał: - Biznesmeni z reguły są zadowoleni z opieki, jaką gwarantują ludi gosudaria. Z nimi prędzej czy później można się dogadać na ludzkich warunkach. A wtedy ma się pewność, że nie będzie kłopotów z bandytami, biurokratami...

- A jeśli nie można się dogadać?

- Nie dogada się tylko ten, kto chce za dużo. Chodorkowski próbował kupować wszystkich dokoła nie po to, by zapewnić stabilność swemu biznesowi, lecz po to, by przejąć władzę w kraju. A na to ludzie, którzy tę władzę sprawują, pozwolić nie mogli - tłumaczy ekspert.

Kto się odważy?

Siergiej Kowaliow uważa, że rosyjskie elity polityczne dogadały się z Kremlem tak samo, jak biznesmeni dogadują się z zapewniającymi im "opiekę" ludźmi ze służb. Jego zdaniem demokratom nie wolno było dopuścić do sytuacji, w której konkurentami Putina w wyborach prezydenckich są ludzie, którzy tak naprawdę ani nie próbują, ani nawet nie chcą go pokonać.

- Powinniśmy byli wystąpić zdecydowanie. Wspólnie postawić na człowieka ostro krytykującego Putina. Kogoś, kto będzie miał odwagę powiedzieć, jak niebezpieczne są dla Rosji jego rządy. Dysydenta, który nigdy nie szedł na kompromis z władzą i w przeszłości nie godził się z porządkami radzieckimi, do których Putin coraz bardziej nawiązuje.

- Wśród polityków dzisiejszej Rosji pan, Siergieju Adamowiczu, najlepiej spełnia te kryteria...

- Przyznam, że myślałem, by wysunąć swą kandydaturę. Nie chciałbym jednak zgłaszać się sam, jak to zrobiła Irina Mucuowna Hakamada. Byłbym gotów wziąć udział w wyborach, gdybym czuł, że moi koledzy, demokraci z Jabłoka i Sojuszu Sił Prawicowych tego chcą, potrzebują takiego kandydata jak ja. Ale nie. Przekonałem się, że nie są gotowi na tak radykalny krok. Nie zaryzykują, nie postawią na kogoś takiego jak Kowaliow, bo samo jego nazwisko wywołuje na Kremlu atak wściekłości. Stale tylko słyszę, że sytuacja jest trudna, że nie czas na romantyczne porywy, lecz na Realpolitik.

- A tak nie jest?

- Z tymi ludźmi, z ich porządkami, z rządami twardej ręki, ze stabilizacją na modłę Putina nie wygra się za pomocą Realpolitik. Bo to oni są mistrzami Realpolitik.

- A czym można ich pokonać?

- Prawdą i odwagą. Tylko trzeba je mieć.

Copyright © Agora SA