W rosyjskim Jekaterynburgu mafia i biurokracja w jednym stoją domu

Jekaterynburgiem rządzi klika mafii i urzędników państwowych. To ona planuje prywatyzacje państwowych firm, kontroluje wszystkie istniejące przedsiębiorstwa, steruje wyborami lokalnymi. Ma nawet posła do Dumy w Moskwie i fundację do zwalczania narkotyków. A Kreml z lokalnymi klikami wcale nie walczy

W telewizji wszystko wygląda ładnie, ale w rzeczywistości jest gorzej. Mnóstwo naobiecywano, ale efektów nie widać. Pieniądze mają tylko ci, którzy dobrze żyją z władzą - mówią mieszkańcy Jekaterynburga na rosyjskim Uralu, mieście, jakich w Rosji wiele.

Pod pomnik poległych w Wielkiej Wojny Ojczyźnianej - tak w Rosji nazywa się II wojnę światową - na jekaterynburski cmentarz za Szeroką Rzeczką przyjeżdża po ślubie każda młoda para. W soboty i niedziele wystawne limuzyny czekają w kolejce, żeby młodzi mogli złożyć kwiaty. Z aut wychodzą panny młode w białych pantofelkach i zwiewnych sukniach, chociaż na ulicy trzaskający mróz. Położyć wiązankę kwiatów, zapalić znicz, na odchodne uśmiechnąć się do operatora nagrywającego wszystko na wideo i można wracać na wesele. Pomnik poległych żołnierzy to najbardziej prestiżowe miejsce na całym cmentarzu w Jekaterynburgu. Ale tuż za nim od kilku lat jest nowa "aleja bohaterów", gdzie są pochowani miejscowi bandyci. Czarne, zadbane nagrobki, na każdym wykuty portret młodego mężczyzny, obowiązkowo w skali 1:1. Są skromne popiersia i bijące przepychem całe sylwetki od stóp do głów. Wszystkich wyróżniają krótkie włosy, skórzane kurtki, jeden z gangsterów trzyma w ręku kluczyki od auta z dyskretną, trójramienną gwiazdą mercedesa. Daty śmierci mówią same za siebie - 1992, 94, 96, 2000. To kolejne fale porachunków mafijnych w mieście, uznawanym za stolicę kryminalnej Rosji.

Chicago to pestka

Półtoramilionowy Jekaterynburg, dawniej Swierdłowsk, to rodzinne miasto Borysa Jelcyna, który zaczynał tu karierę jako budowlaniec a potem piął się po szczeblach w aparacie partyjnym. Przez dziesięć lat żelazną ręką kierował obwodem, skąd w połowie lat 80. awansował do Moskwy, zauważony przez Michaiła Gorbaczowa szykującego się do rozpoczęcia pierestrojki. - W czasach komunistycznych wszystko było jasne. W mieście były wielkie zakłady hutnicze i maszynowe, które ciągnęły gospodarkę, zapewniały dotacje, rozwój i względny dobrobyt. Do miasta przyjeżdżali do pracy ludzie z całego ZSRR. Problemy zaczęły się po rozpadzie imperium, gdy wielkie zakłady upadały i zaczęła się walka o podział majątku państwowego - mówi Siergiej Płotnikow, współpracownik moskiewskiego Centrum Dziennikarstwa Ekstremalnego, badacz afer korupcyjnych w mieście.

Dzielnica Uralmasz położona jest obok gigantycznych zakładów o tej samej nazwie. Produkują one urządzenia dla hut, firm zbrojeniowych. Wybudowany w latach 20. Uralmasz był dumą Swierdłowska. Bez niego nie powstałyby żadne większe zakłady w ZSRR. Stalinowskie bloki z końca lat 20. i 30. miały być modelowym osiedlem dla robotników z własnymi sklepami, przedszkolami, przychodniami, klubami sportowymi. - W Uralmaszu mieszkali robotnicy, którzy w większości przyjechali ze wsi. Powstała tu kultura ludzi bez korzeni, typowa dla wielkich radzieckich centrów przemysłowych. Zamiast zrealizować marzenie stworzenia nowego człowieka wielu z nich się w mieście zlumpenizowało - mówi Płotnikow.

Chicago to pestka

W czasach ZSRR jedyną rozrywką dla młodzieży z Uralmasza był sport. Wszyscy chłopcy z osiedla grali w piłkę, hokej albo trenowali boks. W latach 80. młodzi sportowcy, którzy nie chcieli być robotnikami jak ich rodzice, zaczęli otwierać pierwsze biznesy. W czasie pierestrojki "zapalono zielone światło" dla spółdzielni, klubów młodzieżowych, dyskotek, sklepów prywatnych. Chłopcy z Uralmaszu nie tylko sami prowadzili interesy, ale "ochraniali" powstające jak grzyby po deszczu przyczółki gospodarki rynkowej. Przy okazji zajmowali się też hazardem, handlem walutą, prostytucją. Pod koniec lat 80. kontrolowali już całą dzielnicę, mieli pieniądze, wielkie ambicje. Postanowili zdobyć miasto. W Jekaterynburgu rozgorzała wojna gangów, przy której Chicago z lat 20. to pestka. "Na początku lat 90. niemal co noc dochodziło do szalonych pościgów samochodowych, strzelanin z automatów. Trup słał się gęsto. Milicja nie reagowała, bo była za słaba" - pisze o tych czasach pismo "Kompromat".

Po upadku ZSRR gubernatorem Jekaterynburga został dawny przyjaciel Borysa Jelcyna Eduard Rossel, który rządzi tam do dziś. Kiedyś wieloletni dyrektor zakładów budowlanych w Niżnym Tagilu, typowy menedżer radziecki myślący jak wypełnić plan, gdy wszystkiego brakuje, dziś z dumą przyznaje się do swoich korzeni niemieckich. To jest w dobrym tonie, bo Niemcami, od czasu pracy na placówce KGB w tym kraju, fascynuje się przecież prezydent Władimir Putin. Rossel jest nawet nazywany "głównym Niemcem Rosji". Gościł u siebie kanclerza Gerharda Schrödera, który jesienią spotkał się w Jekaterynburgu z Władimirem Putinem.

Pupil Breżniewa i Jelcyna

Sympatię poprzedniego prezydenta Rossel zyskał jeszcze w 1977 r. Na Uralu kończono kolejny blok do odlewu surówki. Datę oddania wyznaczono na 25 grudnia. Ale 18 wypadały urodziny Leonida Breżniewa. Jelcyn, I sekretarz partii w obwodzie, poprosił Rossela, by przyspieszył budowę, żeby można było zameldować Moskwie o prezencie dla sekretarza generalnego. Rossel zadanie wykonał, dostał za to pamiątkowy zegarek, nagrodę państwową i dozgonną wdzięczność Jelcyna. Nie zburzyło jej nawet to, że na początku lat 90. Rossel chciał się oderwać od Rosji i założyć niepodległą Republikę Uralską. W wytwórni papierów wartościowych w Permie zamówił nawet dla niej własne banknoty, których używano w sklepach przy wielkich zakładach, gdy w czasie największego kryzysu miesiącami z Moskwy nie przysyłano pieniędzy na wypłatę pensji i emerytur.

Co jest w tym złego?

Na początku lat 90. chłopcy z Uralmaszu rozprawiali się z konkurencją i umacniali swoje imperium bandycko-biznesowe, a Rossel próbował zarządzać regionem, który przeżywał kryzys po upadku wielkiego przemysłu. Ich drogi zeszły się, gdy Uralmasz zaczął się interesować prywatyzacją, a Rossel szukał poparcia i pieniędzy przed kolejnymi wyborami gubernatora w 1995 r.

Niespodziewanie w mieście powstała wtedy Organizacja Społeczno-Polityczna Uralmasz, która zaczęła głośno popierać gubernatora. Na jej czele stanął Nikołaj Chabarow, były trener piłkarski kojarzony od lat 80. z półświatkiem, dziś poważny biznesmen i deputowany do Dumy obwodowej (ma taki sam immunitet jak deputowany do parlamentu Rosji). - OSP Uralmasz, której plakaty widać na prawie każdej ulicy, stała się przykrywką dla działalności dawnej grupy przestępczej, która dziś nie zajmuje się już drobnym bandytyzmem, ale przejmuje najbardziej dochodowe zakłady - mówi Płotnikow. Chłopcy z Uralmaszu podporządkowali już sobie handel benzyną, gorzelnie, eksport stali. Bez Uralmaszu nie można zrobić żadnego większego biznesu. Nawet wielkie giganty naftowe uzgadniają z ludźmi Chabarowa i gubernatora otwarcie każdej stacji benzynowej. - Często mówią mi, że ten Chabarow to bandyta, ale ja nic o tym nie wiem - Rossel stwierdził kiedyś na konferencji prasowej, zapytany o podejrzane kontakty. - Dla mnie to po prostu biznesmen. Zapraszam go do siebie. Mówię: - Mówią, żeś łotr, ale siadaj. Opowiadam gdzie trzeba inwestować pieniądze a on to robi. Inni zresztą też. Czy jest w tym coś złego?

Mafia wyręcza państwo

Oprócz biznesu OSP Uralmasz zaczęła wielką kampanię, żeby zerwać z wizerunkiem bandytów i zyskać sympatię mieszkańców Jekaterynburga. Zbiera pieniądze na walkę z przestępczością, powołała fundację "Miasto bez narkotyków", która bezlitośnie tępi miejscowych dilerów i leczy młodych narkomanów. Uralmasz finansuje program budowy tanich mieszkań. W mieście wszyscy wiedzą, że to przykrywka dla dawnej mafii, ale są zadowoleni, że ktoś rozwiązuje problemy, z którymi państwo nie mogło dać sobie rady od lat. - Nie ukrywamy swej przeszłości. Tak, byłem narkomanem przez 12 lat, siedziałem w więzieniu, nie jest tajemnicą, że wywodzę się z Uralmaszu, miałem różne rzeczy na sumieniu, ale teraz chcę coś naprawdę zrobić dla swojego miasta - mówi Andriej Kabanow, prezes fundacji "Miasto bez narkotyków", która słynie z brutalnych samosądów nad dilerami, zwłaszcza Romami i przybyszami z Azji Środkowej. Przeciwnicy Kabanowa twierdzą, że prawdziwym celem fundacji jest trzymanie w ryzach rynku narkotyków, żeby ich sprzedaż była jak najbardziej opłacalna. Aktywistami fundacji są chłopcy przypominający raczej żołnierzy mafii niż pracowników społecznych. Chociaż milicja kilka razy próbowała się dobrać do fundacji za stosowanie zbyt radykalnych metod, to sprawom zawsze ukręcano łeb.

Największym sukcesem OSP Uralmasz jest wystawienie swojego kandydata w grudniowych wyborach do Dumy. Jewgienij Rojzman, który podkreśla na początku swojej ulotki, że urodził się w Uralmaszu, wygrał w cuglach. Nie jest związany z żadną partią, kandydował jako niezależny. Głosowało na niego ponad 100 tys. ludzi, co jest jednym z najlepszych wyników w regionie. - Własny deputowany to najlepszy sposób na legalizację wszystkich ciemnych sprawek. Deputowany może zadawać pytania różnym urzędom, może naciskać na milicję i inne służby. Ma dostęp do wszelkich informacji - mówi Płotnikow.

Sam Rojzman - przystojny 30-latek, który był kiedyś kierowcą rajdowym - przyznaje, że praca w Moskwie go nudzi i jeszcze nie wszystko w parlamencie rozumie. Z zapałem zaczyna za to opowiadać o swoich planach na Uralu, co chce zmienić, co załatwić. W powietrzu fruwają nazwy zakładów, których prywatyzacją warto się zająć. Po chwili żegna się, bo właśnie jest umówiony z szefem lokalnej drogówki. Jaki to ma związek z pracą parlamentarzysty, nie wiadomo. - Nowy status Żeni bardzo nam pomoże. Może się wreszcie przestaną na czepiać - mówi Andriej Kabanow, najbliższy przyjaciel Rojzmana.

Urzędnicy są wszystkim

- Takie sytuacje, że miejscowe władze są ściśle powiązane z bandytami i obie strony prawie się z tym nie kryją, są typowe dla innych dużych ośrodków w Rosji, zwłaszcza tam, gdzie jest dużo pieniędzy, przemysł - mówi Lubow Cukanowa, wiceszefowa moskiewskiego tygodnika "Nowoje Wriemia". Jak się to ma do obietnic Putina, który od początku pierwszej kadencji zapowiada walkę z korupcją, oddzielenie biznesu od władzy, równe prawa dla wszystkich? - To puste słowa, które serwuje nam telewizja. W rzeczywistości naprawdę intratny biznes mogą robić tylko wybrańcy - mówi 52-letni Władimir, drobny przedsiębiorca z Jekaterynburga, który skarży się na ilość koniecznych zezwoleń, samowolę urzędników, którzy interpretują prawo, jak chcą, nakładają dodatkowe podatki, żądają łapówek za pomoc i ochronę. Syn Władimira pracuje w telewizji lokalnej. Wie bardzo dużo o ciemnych sprawkach miejscowej elity. Chciałby robić prawdziwe programy, ale wie, że jeśli się odważy, to straci pracę.

- Zachód krytykuje Putina za kryzys demokracji, ograniczenie wolności słowa, wojnę w Czeczenii, wzrost ambicji imperialnych - mówi Witalij Trietiakow, znany publicysta, na początku lat 90. twórca "Niezawisimej Gaziety". - To wszystko prawda, ale największym problemem Rosji jest dziś bezhołowie w regionach, które nadal są udzielnymi księstwami, może nawet silniejszymi niż za Jelcyna. Jeżeli Putinowi uda się rozbić lokalne kliki, jak w Jekaterynburgu, czy to, co stworzył w Moskwie mer Jurij Łużkow, to Rosja może zmienić oblicze.

Putin próbował to zrobić na początku swojej prezydentury, tworząc siedem okręgów federalnych, w których jego ludzie mieli patrzeć gubernatorom na ręce. Bardzo szybko okazało się jednak, że biurokraci świetnie się ze sobą dogadują i sytuacja wróciła do normy. - Biurokracja rządziła Rosją zawsze: za carów, za bolszewików i teraz - mówi Trietiakow. - Na wojnę z lokalnymi kacykami odważyli się tylko Iwan Groźny, Piotr I i Stalin. Dziś nie da się stosować takich metod. Dlatego jestem sceptyczny, że Putin coś zmieni - mówi Trietiakow.

Inni eksperci twierdzą wręcz, że Kreml nie jest zainteresowany starciem z lokalnymi władzami i związanymi z nimi klikami, bo obecny system choć nieefektywny, pozwala sterować procesami politycznymi. - Urzędnicy w regionach zapewniają prezydentowi głosy w wyborach. Cztery miesiące temu dzięki nim wybrano całkowicie posłuszną Kremlowi Dumę. W zamian za lojalność gubernatorzy oczekują jednak przymykania oczu na ich kombinacje. To wygodne dla obu stron - mówi Lilia Szewcowa, ekspert moskiewskiej fundacji Carnegie.

Copyright © Agora SA