- Podlegałem prezydentowi Dżocharowi Dudajewowi. Żołnierz nie może odpowiadać za decyzje polityków. Stosunki Czeczenii z Rosją nie były moim problemem - bronił się Radujew. Zdumiony prokurator generalny Władimir Ustinow szybko zadał następne pytanie.
Oddział 28-letniego wówczas Radujewa, męża siostrzenicy Dżochara Dudajewa, najechał na Kizlar, by storpedować wynik sfingowanych wyborów prezydenckich w Czeczenii w grudniu 1995 r. Wygrał w nich protegowany Moskwy Doku Zawgajew (obecnie ambasador Rosji w Tanzanii), na którego po kilka razy głosowali stacjonujący w republice żołnierze rosyjscy. Kilkuset żołnierzy Radujewa wzięło w Kizlarze ponad 2 tys. zakładników i zamknęło się z nimi w kilku budynkach. Sprowadzone rosyjskie oddziały antyterrorystyczne były bezradne. Krewni zakładników przedzierali się przez pozycje wojska, by żywym łańcuchem obronić bliskich przed szturmem. Po negocjacjach Radujew spokojnie wyjechał z Kizlaru z kilkudziesięcioma zakładnikami. Kilka tygodni później jego oddział przedarł się przez pole minowe z okrążenia we wsi Pierwomajskoje. Do marca 2000 r. Radujew mieszkał w Czeczenii, skąd na dwa tygodnie przed wyborami prezydenckimi w Rosji porwał go oddział Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
Proces Radujewa miał być symbolem zwycięstwa Moskwy w wojnie z Czeczenią. Przed rozpoczętą w zeszłym tygodniu rozprawą w stolicy Dagestanu Machaczkale budynek sądu najwyższego odnowiono i wyposażono w najnowocześniejsze systemy bezpieczeństwa. Radujewa oskarża rosyjski prokurator generalny, co nie zdarzyło się od czasów Stalina.
Po dwóch dniach procesu po Machaczkale rozeszły się słuchy, że na Ustinowa szykowany jest zamach. Na granicy Dagestanu z Czeczenią zatrzymano trzech rzekomych terrorystów. Ze względów bezpieczeństwa proces przeniesiono wczoraj z sądu do aresztu śledczego. Nowe pomieszczenie było, o dziwo, przygotowane do transmisji telewizyjnej, co rodzi podejrzenie, że decyzję o przeniesieniu procesu podjęto grubo wcześniej.
Gdy Radujew został aresztowany, zachowywał się, jakby był niespełna rozumu. Z dumą przyznawał się do wszystkich ataków na żołnierzy rosyjskich na Kaukazie, a także do nieudanego zamachu na prezydenta Gruzji Eduarda Szewardnadze. Sądzono, że to efekt ciężkiej rany głowy odniesionej w 1996 r. Ale przed sądem w Machaczkale były terrorysta zachowuje się rozsądnie. Na pytanie prokuratora, czy przyznaje się do nielegalnego posiadania broni, odparował, że przekazali mu ją sami Rosjanie. - Gdyby nie wy, nie mielibyśmy armii. W 1992 r. byłem w komisji, która przejmowała broń od armii rosyjskiej. Zostawiliście nam 40 czołgów, katiusze i mnóstwo broni strzeleckiej - mówił Radujew. Sędziowie i prokurator generalny wyglądali na zaskoczonych odpowiedziami. Dziennikarze spekulowali, że prawdopodobnie lada dzień proces zostanie utajniony.