Włosi eurosceptyczni

Gdy przed ponad dwoma laty Włochy wchodziły do strefy euro, były krajem euroentuzjastów. Teraz są krajem eurorozczarowanych, a większość mieszkańców za pogorszenie własnej sytuacji ekonomicznej wini wspólną walutę

Przed 1 stycznia 2002 r. włoski rząd podarował każdemu obywatelowi eurokalkulator, by mógł przeliczać ceny na euro. Wartość nowej waluty ustalono na 1937,26 lira. Pomimo utrzymywania się przez kilkadziesiąt lat wysokiej inflacji we Włoszech nie przeprowadzono denominacji. Był to jedyny kraj przyszłej unii monetarnej, w którym pensje liczono w milionach, a codzienne wydatki w tysiącach. Wkrótce miało się okazać, że przestawienie się na euro będzie dla Włochów trudniejsze, niż przewidywano.

Tysiąc lirów, jedno euro?

Kilka tygodni później Massimo, 40-latek z Rzymu, podczas wieczornej wizyty z narzeczoną w barze za dwa aperitify zapłacił 15 euro. Przedtem wydawał około 15 tys. lirów. Według oficjalnego przelicznika powinien więc zapłacić 7,50 euro. Podobnych odkryć dokonywało codziennie 60 mln Włochów - filiżanka espresso z 800 lirów skoczyła do jednego euro; podniosły się ceny usług, zwłaszcza gastronomicznych.

Zdaniem konsumentów nowy przelicznik był bardzo prosty: jedno euro - tysiąc lirów. Powszechnie obwiniano za to właścicieli barów i restauracji, którzy wykorzystali ludzką niechęć do skomplikowanych przeliczeń, i przekonanie Włochów, że moneta ma bardzo małą wartość.

Ogłoszone przez państwowy instytut statystyczny ISTAT dane za pierwszy kwartał 2002 r. zaprzeczyły powszechnemu przekonaniu - inflacja wyniosła tylko 2,5 proc. Spowodowało to falę protestów i podejrzenia, że ISTAT ukrywa prawdę. Różnica zdań utrzymuje się do dziś - według sondaży 90 proc. Włochów jest pewnych, że wzrost cen był o wiele większy. W dodatku wciąż ponad 50 proc. liczy wydatki w lirach, co świadczy o stosunku do wspólnej waluty.

Towarzyskie rozmowy krążą wokół euro, drożyzny i nieuczciwych handlowców. - Musimy ich zbojkotować - denerwuje się Antonio, dyrektor w rzymskiej instytucji publicznej. Jego pomysłu nie podjął co prawda nikt ze znajomych - Włosi uwielbiają spotykać się z przyjaciółmi w restauracji. Pierwsze śniadanie, ulubione cornetto i espresso zwykle spożywają w barze pod domem - ale dziś pozwalają sobie na przyjemności rzadziej.

Organizacje konsumentów atakują ISTAT. Twierdzą, że instytut niewłaściwie dobrał koszyk dóbr, na bazie którego liczy inflację. Domagają się, by wprowadzić do niego m.in. gwałtownie drożejące ubezpieczenia samochodowe.

Jednak większość ekonomistów zgadza się, że euro rzeczywiście nie miało zbyt dużego wpływu na inflację, która rosła już przedtem. Riccardo Faini udowadnia, że główną przyczyną wzrostu cen jest brak konkurencji w niektórych sektorach włoskiej gospodarki. Jako przykłady podaje ceny polis AC i OC (wzrost o 17,2 proc) oraz usług w restauracjach i hotelach (podskoczyły o 9 proc.).

To przez walutę

Jednak miliony Włochów są przekonane, że to euro jest winne ich katastrofalnej sytuacji finansowej - wzrosły ceny, ale nie pensje, zwłaszcza w przypadku pracowników najemnych. Gdy rzymska "La Repubblica" otworzyła w swoim portalu forum na temat drożyzny, żale wylały się niczym z puszki Pandory - w ciągu kilkunastu dni pojawiło się ponad 3 tys. postów.

35-letni Marc Gessi, robotnik z Bolonii: "Mieszkam od dziesięciu lat z moją dziewczyną, która jest bezrobotna. Zarabiam 900 euro na miesiąc. Zrozumieliśmy, że nigdy nie będziemy mieli dziecka, bo nas na to nie stać - moglibyśmy mu ofiarować tylko biedę i poczucie winy". W podobnej sytuacji jest coraz więcej par. Il mammone, przysłowiowy Włoch, który grubo po trzydziestce nadal mieszka z mamusią, często jest do tego zmuszony z przyczyn finansowych. Wynajęcie najskromniejszego mieszkania na peryferiach Rzymu to wydatek rzędu 500 euro.

Mimmo Giordano, 30-letni inżynier z Ragusy, napisał: "Jestem świeżo po dyplomie, zarabiam tysiąc euro. Mieszkam z kobietą, która też zarabia mniej więcej tyle. Jak to możliwe, że mój ojciec, robotnik, mógł spokojnie ze swojej pensji utrzymać pięć osób, a nam dwojgu ledwie starcza do pierwszego?".

Włochy zostają w tyle

Pytanie zadane przez Giordano stało się dziś jednym z tematów debaty publicznej we Włoszech. Opozycja i związki zawodowe biją na alarm, że nastąpiło zubożenie społeczeństwa. Według badań spółki konsultingowej Od&M od 2000 r. siła nabywcza włoskich urzędników zmniejszyła się o 11,1 proc., robotników o 9 proc., a klasy kierowniczej o 7 proc. Średnia płaca urzędnika wynosiła w 2003 r. 1316 euro, o 40 euro mniej niż przed rokiem. I choć ISTAT podaje, że w 2003 r. średnia pensja wzrosła o 2,7 proc., to według Od&M pracowników pozbawiano premii i dodatkowych wynagrodzeń z powodu zastoju w gospodarce.

Według danych związkowych 3 mln pracowników zarabia dziś pomiędzy 600 a 800 euro, a następne 3 mln ok. 1 tys. euro miesięcznie. Pensje urzędników we Włoszech są najniższe ze wszystkich państw dawnej Piętnastki.

Poczucie zubożenia powoduje, że z większą siłą wybuchają strajki. Na początku roku Mediolan kilka razy sparaliżował protest tramwajarzy i kierowców autobusów zarabiających około 700 euro miesięcznie.

Ekonomiści powtarzają - główną przyczyną złej kondycji klasy średniej i robotników jest kryzys gospodarczy. Włochy, szósta co do wielkości gospodarka świata i trzecia Europy, coraz bardziej zostają w tyle. Według wyliczeń PricewaterhouseCoopers włoskie PKB wzrośnie w tym roku zaledwie o 1 proc., poniżej średniej europejskiej. Spada też konkurencyjność włoskiej gospodarki - od 1996 r. jej udział w eksporcie z UE zmniejszył się z 14,4 proc. do 12,2 proc.

Eksperci widzą przyczyny takiego stanu rzeczy przede wszystkim w braku reform strukturalnych - we Włoszech wciąż dużą rolę odgrywają najróżniejsze monopole (np. ceny energii są droższe o jedną trzecią niż w innych krajach Unii). Mało uwagi poświęca się innowacyjności (wydatki na badania i rozwój wynoszą tylko 1 proc. PKB, połowę mniej od unijnej średniej). Budżet pęka w szwach - w tym roku Włochy zapewne przekroczą wymagany przez pakt z Maastricht próg deficytu - 3 proc. PKB, bo rosną koszty najhojniejszego w Europie systemu emerytalnego (można przejść na emeryturę już w wieku 57 lat) i obsługi długu publicznego wykreowanego przez lekkomyślne wydatki ostatnich kilkunastu rządów.

Berlusconi: żyje się lepiej

Rząd oskarżanego o populizm miliardera Silvio Berlusconiego zareagował na publiczną debatę, jak na populistów przystało. Usiłował przekonać Włochów, że czarny scenariusz to tylko propaganda - w rzeczywistości żyje się lepiej dzięki niższym podatkom. Z drugiej strony centroprawica nie zamierzała rozprawić się z powszechnym przekonaniem, że ceny wzrosły, próbując obwiniać samo euro i lekkomyślność Włochów, którzy nie pojęli realnej wartości nowej waluty.

Były minister finansów Giulio Tremonti postulował, by wprowadzić banknot o nominale jednego euro, co odzwyczaiłoby konsumentów od lekkomyślnego wydawania pieniędzy. Z kolei premier Berlusconi radził Włochom, by brali przykład z jego 90-letniej matki, która "na targu zawsze obchodzi stoiska z lewa do prawa, żeby zorientować się w cenach. Dopiero potem kupuje".

Jednak Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej i przywódca włoskiej opozycji, twierdzi, że jeśli ceny poszły w górę, to jest to też wina władz: - We Włoszech zabrakło elementarnej kontroli cen - tłumaczył Prodi. - Komisja, która miała nad tym czuwać, nigdy się nawet nie zebrała.

Argument, że jest lepiej, nie trafił do przekonania wyborcom, zwłaszcza milionom urzędników, nauczycieli, pracowników najemnych, którzy do tej pory głosowali na centroprawicę. Dało się to odczuć podczas czerwcowych wyborów lokalnych i do Parlamentu Europejskiego. Rządząca koalicja, a zwłaszcza Forza Italia Berlusconiego, poniosła porażkę. W jej wyniku musiał odejść Tremonti, którego nieudane próby ożywienia gospodarki poprzez zmniejszenie presji fiskalnej przyniosły jak na razie dziurę w budżecie. Dwa lata przed końcem kadencji parlamentu rząd będzie miał najprawdopodobniej jeszcze mniejszą ochotę na radykalne reformy, więc kondycja włoskiej gospodarki w najbliższym czasie znacząco się nie poprawi.

Powody do zadowolenia ma na razie tylko pewien emeryt z Ladispoli, który odwołał się do sądu. Ten nakazał właścicielom baru, w którym pija poranne cappuccino, zwrócić mu 23 eurocenty różnicy pomiędzy ceną "przed" i po "euro" oraz koszta sądowe. Emeryt będzie teraz pijał kawę po starej cenie, ale reszta klientów baru musi się zadowolić cappuccino ery euro.

Copyright © Agora SA